Nocny pociąg z Krakowa przyjeżdżał do Lublina wczesnym rankiem. Wysypywał się z niego tłum zmęczonych ludzi zmierzających do pracy, na uczelnię, wracających do rodzin. Bywało, iż pojawiała się wśród nich charakterystyczna postać młodego jeszcze człowieka, nieco pochylonego, ze zwykłą teczką lub kartonową walizką. Nosił sutannę, na niej często ciemnozielony płaszcz i szybkim krokiem zmierzał ku centrum miasta. Była druga połowa lat 50. ubiegłego stulecia, a ksiądz był krakowskim duszpasterzem akademickim, od jesieni 1954 r. wykładającym również na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Nazywał się Karol Wojtyła.
Rzymska przepustka
Choć dopiero 34-letni, miał już renomę wyjątkowo uzdolnionego filozofa. Jeszcze jako alumn krakowskiego seminarium duchownego został w 1945 r. zatrudniony na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Później ukończył jedną z najznakomitszych uczelni rzymskich – dominikańskie Angelicum, które przeżywało wtedy złoty okres swych dziejów. Wykładali tam profesorowie światowej sławy, wielu z nich tworzyło później fundamenty reform II Soboru Watykańskiego. W czasie dwuletniego pobytu w Rzymie młody Karol Wojtyła napisał i obronił pracę doktorską o doktrynie wiary u św. Jana od Krzyża. Pracę oceniono bardzo wysoko, dając jej 18 na 20 możliwych punktów, jednak aby stopień naukowy został uznany trzeba ją było jeszcze opublikować, ale na to ubogiego polskiego studenta już nie było stać. Jako książka ukazała się dopiero po wyborze niegdysiejszego doktoranta na papieża i to od razu w kilku językach.
Po powrocie do kraju młody doktor został wysłany do pracy duszpasterskiej, ale nie porzucił zainteresowań naukowych. Bardzo szybko napisał pracę habilitacyjną pt. „Ocena możliwości zbudowania etyki chrześcijańskiej przy założeniach systemu Maxa Schelera”. Prof. Stefan Swieżawski, jeden z największych polskich historyków filozofii, później jeden z niewielu świeckich audytorów II Soboru Watykańskiego, napisał entuzjastyczną recenzję tej pracy nazywając ją „znakomitą i wyczerpującą”. Okazało się, że Karol Wojtyła był ostatnim, który otrzymał habilitację na Wydziale Teologicznym UJ, wkrótce władze komunistyczne zamknęły ten, istniejący od początku dziejów uczelni, fakultet.
Nocny do Lublina
Właśnie wówczas rozpoczęła się przygoda Karola Wojtyły z Lublinem, która miała trwać bez mała ćwierć wieku. Pomysł, aby młodego uczonego sprowadzić na KUL, pojawił się w głowie jego promotora, wspomnianego już prof. Swieżawskiego, który szukał współpracowników zainteresowanych problemami filozoficznymi i etycznymi. Twierdził, że przekonał do tego Wojtyłę 12 września 1954 r. podczas wspólnej górskiej wędrówki w Gorcach, między Turbaczem a Lubaniem. „Odbyliśmy wielką, zasadniczą rozmowę o pracy naukowej. Mam wrażenie, że wtedy zaczęła się wieloletnia współpraca Jana Pawła II z KUL”, wspominał po latach prof. Swieżawski. I tak jesienią 1954 r. młody docent, a później profesor Wojtyła zaczął jeździć nocnym pociągiem do Lublina, aby prowadzić zajęcia z historii doktryn etycznych. Później wykładał również filozofię moralną, prowadził też seminaria magisterskie i doktorskie. Gdy został w 1958 r. biskupem pomocniczym w Krakowie, nie zakończył współpracy z KUL. Trwała ona aż do jego wyboru na papieża. Ostatnie przewody doktorskie kończył już z Watykanu.
Nominacja biskupia zastała go w toku pracy nad książką, która miała być podsumowaniem jego długich badań nad etyką życia małżeńskiego. Chyba nie chciał porzucać życia w środowisku naukowym, bronił się przed uwikłaniem w codzienną biskupią rutynę uroczystości, wizytacji, spotkań, administracji, która zdawała mu się nie do pogodzenia z aktywną pracą na uczelni. Okazał posłuszeństwo, przyjął sakrę, ale nie porzucił naukowych zainteresowań. Już jako biskup wydał dwie ważne książki: Miłość i odpowiedzialność oraz Osoba i czyn. Nadal wykładał, promował prace magisterskie i doktorskie.
Książka za pokutę
Jego działalność naukowa nie przez wszystkich była oceniana jednakowo. To temat ciekawy, choć trudny do przedstawienia. Wszystkie niemal opublikowane później wspomnienia i relacje pochodzą z czasów gdy niegdysiejszy profesor i kolega z uczelni był już papieżem. To nakłada na nie filtr pewnej poprawności, która każe zachować dyskrecję w sprawach trudnych i konfliktowych. Dlatego obraz Karola Wojtyły, wykładowcy i uczonego jest niemal pozbawiony akcentów krytycznych, ukazuje go w tonacji zachwytu, poważania, w aurze delikatnych anegdot i głębokiego podziwu. Jednak życie naukowe, ambicje uczonych, awanse zawodowe, recenzje i opinie, to nie jest świat aniołów wolnych od emocji i niechęci.
Dorobek naukowy Wojtyły nie spotykał się wcale z jednoznacznym podziwem, byłby to zresztą chyba jedyny taki wypadek w dziejach instytucji naukowych. Młody krakowski filozof wszedł w środowisko zdominowane przez wyznawców myśli św. Tomasza z Akwinu, którzy uważali za swą misję przekazywanie jego doktryny w sposób możliwie najbardziej klasyczny i czysty. Odżegnywali się od jakichkolwiek inspiracji nowymi prądami w filozofii, szczególnie fenomenologią i egzystencjalizmem. Wojtyła też fascynował się dziełem Akwinaty, był w końcu absolwentem Angelicum – uczelni najściślej związanej z osobą tego wielkiego doktora Kościoła, nie chciał jednak zamykać się w przyciasnym świecie scholastyki. Pragnął zaadaptować do potrzeb chrześcijańskiej filozofii człowieka idee Schelera i Edmunda Husserla, chciał poszerzyć zakres refleksji nad tym, jak człowiek postrzega rzeczywistość, uczynić osobę centrum zainteresowania. Dla uczonych z lubelskiej szkoły tomistycznej było to nie do przyjęcia.
Profesorska książka Wojtyły Osoba i czyn została ostro skrytykowana przez, uznawanego wówczas za najwybitniejszego polskiego filozofa-tomistę, dominikanina o. Mieczysława Krąpca. KUL-owskie czasopisma, które w latach 60. drukowały negatywne recenzje dzieł Wojtyły, dopiero po 1978 r. zaczęły nazywać go „najwybitniejszym uczonym z lubelskim rodowodem”. Jego intelektualne ambicje drażniły wielu konfratrów, szczególnie gdy już został biskupem. „Osobę i czyn czytają w czyśćcu za pokutę”, zwykł mawiać jeden z krakowskich proboszczów. Gdy zmarł, chował go właśnie abp Wojtyła. „Prałat już czyta Osobę i czyn”, powiedział po cichu, z uśmiechem.
Egzamin w pociągu
Problemy z uczonymi kolegami wynagradzały przyszłemu papieżowi kontakty ze studentami. Warto zauważyć, że początkowo nie wszyscy widzieli w nim wybitnego wykładowcę. Nie ułatwiał zadania słuchaczom, nie naginał się do ich potrzeb, mówił językiem trudnym, gęstym od terminów filozoficznych, wymagającym pewnego przygotowania, którego wielu studentów nie miało. Wszelako już wówczas fascynował osobowością. Wyraźnie odcinał się wyglądem i sposobem bycia od nobliwej, przedwojennej kadry profesorskiej. „Zamiast dostojnego czarnego kapelusza nosił skórzaną pilotkę, a czarną sutannę okrywał ciemnozielony płaszcz uszyty z materiału przeznaczonego chyba na koc”, wspominał jeden z jego słuchaczy. Był otwarty na pytania, nie lekceważył wątpliwości, doceniał wartość samodzielnego myślenia, nawet jeśli nosiło ono znamię młodzieńczej arogancji.
Wchodził ze swymi uczniami w relacje bliższe niż było to przyjęte w świecie uniwersyteckim, szedł z nimi w góry, pływał kajakiem, grał w piłkę. Nie był kolegą, nie rezygnował z pewnego dystansu, ale nie budował sztucznych murów autorytetu. Do dziś opowiada się na KUL wiele anegdot o jego niekonwencjonalnych zachowaniach, właściwie nie do końca wiadomo, na ile są prawdziwe, jednak nawet jeśli nie zawsze, to zdają się one dobrze oddawać niegdysiejszą fascynację swoistą „normalnością” profesora, który później został papieżem.
Być może najbardziej znana z nich opowiada o studencie, który jechał na egzamin do księdza profesora Wojtyły. Student ów nie zaszczycił obecnością żadnego z jego wykładów, nie miał więc zielonego pojęcia, jak ów profesor wygląda. Przypadkiem spotkał w pociągu młodo wyglądającego człowieka, który jak się okazało, jechał również na KUL, wziął go za kolegę i zapytał czy zna Wojtyłę. „Poniekąd tak”, odrzekł mniemany kolega. Zaczęła się rozmowa, w której nasz bohater zwierzał się „koledze” ze swych obaw i konsultował rozmaite zagadnienia potrzebne do egzaminu. „Kolega” z wielkim znawstwem rzeczy udzielał korepetycji, a na koniec poprosił o indeks, wpisał ocenę, oczywiście pozytywną, i zamaszyście podpisał – Wojtyła.
Koperty od Wojtyły
Niektórzy byli zaskoczeni problematyką, jaka podejmował na wykładach i w książkach. Szczególnie dotyczyło to Miłości i odpowiedzialności, traktatu etycznego, w którym z wielką znajomością rzeczy poruszał kwestie wielu wymiarów życia małżeńskiego, także tego seksualnego. W tamtych czasach zdawało się to czymś szokującym. Ksiądz piszący o seksie, i to kompetentnie?! Na KUL gruchnęła wieść, że Wojtyła jest wdowcem, wyświęconym dopiero po śmierci małżonki…
Nie był typem uczonego zamkniętego w wieży z kości słoniowej. Zdawał sobie sprawę z trudności życia codziennego swych wychowanków, którzy byli ludźmi świeckimi, posiadającymi rodziny. Aby im pomóc w prowadzeniu działalności naukowej, ufundował swoiste, nieformalne stypendium, na które przekazywał swoje uczelniane dochody. Wielu boleśnie odczuło, gdy po konklawe w 1978 r. znikły „koperty od Wojtyły”. Często widziano go w kaplicy, gdy modlił się między wykładami, ale jednocześnie, jak wspomina Halina Bortnowska, zwykł prowadzić długie rozmowy o piłce nożnej. „Strasznie mnie to drażniło” – mówi – „dopiero później zrozumiałam, że był autentyczny, we wszystkim”.
Gdy usłyszał „wyrok konklawe”, musiał zakończyć swoją długoletnią współpracę z KUL. Zawsze jednak podkreślał, jak bliskie więzi łączą go z lubelską uczelnią. Jako papież odwiedził ją tylko raz – w 1987 r. Powiedział wtedy: „Uniwersytet, do uczenia to on też niby jest, ale w gruncie rzeczy to on jest po to, żeby człowiek, który do niego przychodzi, który ma swój własny rozum i ten rozum już co nieco rozwinięty, i pewien zasób doświadczenia życiowego, i pewne skrzydła ukryte w głowie, i w sercu, żeby nauczył się myśleć sam. Uniwersytet jest po to, żeby wyzwolił ten potencjał umysłowy i duchowy człowieka, żeby pomógł w jego wyzwoleniu się…”
Uczelnia, jako przestrzeń wyzwalającej wolności myślenia taki testament pozostawił Jan Paweł II KUL-owi, dziś jego imienia. I nie tylko jemu.