W lutym 1918 r. ksiądz rektor Idzi Radziszewski miał ręce pełne roboty, głowę wypełnioną planami, serce zaś – modlitwą. Jego Akademia Duchowna w Sankt Petersburgu, świeżo przemianowanym na Piotrogród, kształcąca katolickich księży z całego rosyjskiego imperium, była solą w oku terroryzujących miasto bolszewików. Na szczęście pokój zawarty przez nich w Brześciu z Niemcami umożliwił ewakuację uczelni na teren Królestwa Polskiego. Było to marionetkowe państewko utworzone pod niemiecką okupacją, jednak działały w nim instytucje polskiej kultury, funkcjonowało polskie Ministerstwo Wyznań i Oświecenia Publicznego. Wszystko to oddychało atmosferą wolności, jeszcze niepełnej, ale już za kilka miesięcy uwieńczonej niepodległością. Nikt nad Wisłą nie miał co do tego wątpliwości.
Zwrot ku „teraz”
Ksiądz Radziszewski też był tego pewien, on jednak patrzył jeszcze dalej. Jaka będzie ta polska niepodległość? Kraj, w którym hasła politycznej wolności i swobody wyznawania katolickiej religii sprzęgły się w jedno, zapatrzony był w przeszłość. Tak też wyglądał jego katolicyzm. A przecież teraz, w dobie narodzin niepodległego państwa, potrzeba Polakom, jak nigdy dotąd, katolicyzmu zwróconego ku „teraz”, katolicyzmu, który śmiało stawia czoła wyzwaniom współczesności. Radziszewski, z dyplomem doktora filozofii z belgijskiego Lowanium, widział wyraźnie, jak Europejczycy jego pokolenia, zafascynowani teorią Darwina, odwracają się od misterium wiary. Religia była dla nich tożsama z tradycją. A przecież to coś znacznie więcej.
Polsce potrzeba katolickiego uniwersytetu! Tę myśl Radziszewski konsekwentnie propagował od czasu, w którym założył we Włocławku wychodzący do dziś miesięcznik „Ateneum Kapłańskie”. Wiosną 1918 r. nadarzyła się okazja, by wcielić ją w życie. Owemu celowi poświęcił ksiądz całą swoją energię.
Dopiął swego. Jeszcze 8 grudnia tego roku, już w wolnej Polsce, w Lublinie, inaugurowano pierwszy rok akademicki uczelni, która szybko przybrała nazwę Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, w skrócie KUL. Te trzy litery dzisiaj, po stu latach, nadal stanowią jej znak firmowy.
Pierwszym rektorem został oczywiście ksiądz Radziszewski. Trudy budowania od podstaw pierwszego polskiego i jednego z pierwszych w Europie katolickich uniwersytetów nie przytępiły w nim wyczulenia na innowacje. Stworzony przezeń system, który z powodzeniem wypróbował już w Petersburgu, zrywał z powszechnym dotąd wymogiem pamięciowego opanowania wykładanego materiału. Na seminariach studenci odczytywali więc wyniki własnych badań, które potem dyskutowane były w studenckim gronie. Wykładowca zabierał głos dopiero na końcu.
A przede wszystkim ksiądz rektor był prawdziwym ojcem dla studentów. Dla każdego znajdował czas, z każdym potrafił porozmawiać na korytarzu. I takim pozostał w pamięci pokoleń. Monika Waluś (rocznik 1965) opowiada o swoim zdziwieniu, gdy jeden z profesorów powiedział jej, jeszcze studentce, że „ojciec Idzi” nie jest przecież błogosławionym. Bo wśród jej koleżanek i kolegów powszechną praktyką była krótka, cicha modlitwa tuż przed wejściem do sali egzaminacyjnej. Pomagała. Monika Waluś zdobyła na KUL dyplomy magistra oraz doktora teologii.
Gdy wycieńczony pracą ksiądz Radziszewski zmarł w 1922 r., dla uczelni nastały trudne lata. Mówiono nawet o jej zamknięciu. Na szczęście w sześć lat po śmierci założyciela Opatrzność zesłała uniwersytetowi prawdziwie królewski dar. Hrabianka Aniela Potulicka, na cztery lata przed śmiercią, przekazała na własność KUL swoją ordynację, leżącą niedaleko Bydgoszczy. Ponad sześć tysięcy hektarów żyznej ziemi było odtąd ekonomiczną podstawą istnienia KUL, dopóki w 1948 r. majątku nie skonfiskowali komuniści.
Lubelska szkoła filozoficzna
Po pięciu latach tajnego nauczania w warunkach kolejnej niemieckiej okupacji studenci KUL już w listopadzie 1944 r. mogli przystąpić do jawnych zajęć. Jawnych nie znaczy zwyczajnych. Lublin był wówczas przejściową stolicą Polski pod rządami komunistów z PPR, zależnych od sowieckiej Moskwy, która religii nie lubiła, a już szczególnie dyzgustowała w katolickich uniwersytetach. Niebawem, po zdobyciu Berlina, KUL zasłynął jako jedyna katolicka, ba! – jedyna wolna uczelnia między Łabą a Władywostokiem. Władza, niezdolna do połknięcia Kościoła od razu i w całości, zmuszona była tolerować ten lokalny wybryk natury. Ale tam, gdzie mogła, utrudniała uniwersytetowi życie.
Niebawem nadszedł czas wielkiej czystki ideologicznej. Na wszystkich innych polskich uczelniach – państwowych lub pod państwową kontrolą – objawiło się to wprowadzeniem monopolu ideologii materializmu dialektycznego, jedynej oficjalnie obowiązującej w sowieckim bloku. Ta komunistyczna wersja „przymusu religijnego” szczególnie uderzyła w wydziały filozofii, które po okupacyjnej przerwie odradzały swoje dobre przedwojenne tradycje. Z uniwersytetu w Warszawie usunięto Władysława Tatarkiewicza, podobny los spotkał w Krakowie Romana Ingardena. Wolną myśl nad Wisłą skuto syberyjskim lodem.
Na tej intelektualnej pustyni KUL objawił się jak oaza zieleni. Świeżo powołany do życia wydział filozofii przyciągnął na swoje katedry wybitnych przedstawicieli katolickiego nurtu tej dyscypliny. Profesorowie Stefan Swieżawski, Jerzy Kalinowski oraz Mieczysław Krąpiec, dominikanin i późniejszy rektor, dali się tu poznać jako twórcy fenomenu nazwanego lubelską szkołą filozofii.
Aby ocenić jej znaczenie dla ogólnej historii badań filozoficznych, warto sobie uświadomić, że przymiotnik „katolicki” był dla tej trójki czymś znacznie szerszym od rozmiarów wyznaniowej szufladki. „Lublinianie”, kontynuując myśli zawarte w Summie teologicznej Tomasza z Akwinu, śmiało związali filozofię średniowiecza, dla której nie było rozdziału między wiarą a nauką, z tendencjami badawczymi XX stulecia. Byli intelektualnymi uniwersalistami, a przecież to słowo nie przypadkiem wiąże się znaczeniowo ze słowem „uniwersytet”.
W 1978 r. wydział przeżył moment chwały, gdy jego długoletni (od 1954 r.) kierownik katedry etyki, kardynał Karol Wojtyła, został obrany głową ziemskiego Kościoła. Dziś KUL nosi imię Jana Pawła II. W kraju, gdzie pomniki „polskiego papieża” stoją przed co drugim parafialnym kościołem, taki tytuł akurat w tym miejscu nie powinien budzić podejrzeń o banalizację, ostentację czy przesadę. KUL na imię św. Jana Pawła w zupełności zasłużył.
Wspólnota
Łacińskie słowo universitas, kojarzące się nam z uniwersalizmem i uniwersytetem, kiedyś oznaczało też coś więcej: wspólnotę wykładowców i studentów. W średniowieczu każdy uniwersytet był jakby małym państwem wewnątrz jakiegoś księstwa lub królestwa. W obrębie tego państewka uczelniana społeczność rządziła się własnymi prawami, a władza z zewnątrz nie miała tam nic do powiedzenia. Nawet kary zbytnio rozbrykanym żakom wymierzał nie kto inny, a władza rektorska.
Tak było niemalże do końca XIX wieku. Potem „nowy wspaniały świat”, gdzie wszystko i wszędzie musiało być takie samo, zaczął wkraczać także i na dziedzińce uniwersytetów. Dziś nawet na samych uczelniach mało kto o dawnych tradycjach pamięta.
Przez większą część swojej historii KUL pozostał jednak taką, zagubioną w czasie, średniowieczną universitas. Tutaj również UB i SB nie miała wstępu, a studenci grali bezpieczniakom na nosie, stając na ostatnim stopniu uniwersyteckich schodów – poza którymi kończyła się już władza rektora. „Ubecja” mogła najwyżej uciekać się do drobnych złośliwości, jak na przykład odcięcie uczelni od dopływu prądu – ale wtedy studenci przychodzili na wieczorne wykłady ze świeczkami w dłoniach. W murach tej uczelni było też czymś oczywistym, że student może na korytarzu podejść do profesora i zapytać go o jakieś trapiące naukowe zagadnienie. A profesor mu odpowiadał, nieraz tak wyczerpująco, że czasem spóźniał się na własny wykład. Tutaj studenci tłumnie – i całkowicie dobrowolnie! – zapełniali sale podczas wykładów wybitnych ludzi nauki z uczelni (wymieńmy tylko niektóre nazwiska: Krąpiec, Sławińska, Parandowski, Nossol, Napiórkowski, Kudasiewicz, Szlaga, Homerski), z kraju i ze świata. Co więcej, chodzili za nimi podczas przerw, aby tylko usłyszeć, co mają do powiedzenia nieoficjalnie, off the records. A tamci mówili to samo, co głosili z katedry. Wtedy, za czasów PRL, słowo prawdy było w cenie – podobnie jak osobista wiarygodność oraz uczciwość intelektualna.
KUL był wspólnotą zaufania: studentów do profesorów, profesorów do studentów, młodszych roczników do starszych. „To jedyne miejsce, jakie znam, gdzie sprawdzał się owczy pęd” – mówi dr Monika Waluś, która w pierwszych dniach studiów dała się porwać studenckiemu tłumowi, spieszącemu na wykład Viktora Frankla. I nie pożałowała, mimo że nie studiowała psychologii. Ten wybitny austriacki psychiatra i psycholog, Żyd, nawet swój pobyt w Auschwitz potraktował jako rodzaj badawczej „obserwacji uczestniczącej”.
Ale ta pilnująca swoich granic i swojej autonomii wspólnota jednocześnie przyjmowała każdego, kto tylko chciał do niej wstąpić i oczywiście zaliczył odpowiednie egzaminy. Studiowali tutaj nie tylko młodzi katolicy, ale też synowie dygnitarzy PZPR, a także zwykli niewierzący, których KUL nęcił wizytówką uczelni bez obowiązkowych wykładów materializmu dialektycznego i bez przysposobienia wojskowego. „Pamiętam KUL jako ostoję wolności intelektualnej i pluralizmu” – wyznał niedawno Jan Hartman, absolwent z rocznika 1990, który dziś jest sztandarowym przedstawicielem ruchu walczącego z religią i katolicyzmem.
Po 1989 r. ta wyjątkowa aura musiała się rozwiać. KUL stał się „normalną” uczelnią, jedną z wielu w warunkach wolności i pluralizmu. Nie jest też wolny od ideowych konfliktów, które dawniej byłyby tu nie do pomyślenia. Wprowadzenie w 2013 r. wykładów z gender studies podzieliło społeczność akademicką na dwa obozy, które skrajnie odmiennie oceniają ten fakt.
To smutne, ale jednocześnie trudne do uniknięcia. Po prostu taki jest obecny świat, taka też jest Polska. Dla uniwersytetów skończyły się czasy ekskluzywizmu oraz instytucjonalnie podbudowanego autorytetu. Czy to tylko przejściowy kryzys, czy stała tendencja – pokaże czas. Miejmy nadzieję że KUL, któremu zegar dziejów wybija właśnie sto lat, kiedyś doczeka drugiej złotej ery swojego istnienia.