Spoglądał na Kościół przez pryzmat idei Vaticanum II, którymi tak naprawdę żył na długo przed tym, gdy Jan XXIII ogłosił jego zwołanie. To bez wątpienia jedna z najwybitniejszych postaci Kościoła powszechnego w XX w. Światowej sławy historyk filozofii średniowiecznej i wybitny intelektualista. Ale też wspaniały gawędziarz, osoba pełna ciepła i poczucia humoru.
Paryskie koszule...
Oddany Kościołowi katolickiemu, pozostawał wielkim orędownikiem ekumenizmu i dialogu międzyreligijnego. W jego żyłach płynęła krew polska, rusko-litewska i ormiańska. Miał wielu przyjaciół nie tylko wśród prawosławnych i protestantów – cieszył się także szacunkiem wyznawców innych religii.
Urodził się 10 lutego 1907 r. w Hołubiu koło Hrubieszowa w rodzinie ziemiańskiej. „Proszę sobie wyobrazić, że wszyscy panowie z naszego ziemiaństwa, z hrubieszowskiego i lubelskiego posyłali koszule frakowe do prania do Paryża! Wracały stamtąd wspaniale wyprasowane. Frakową koszulę zmieniało się na balu dwa razy” – wyznał pewnego razu, dodając z uśmiechem: „Czyż to nie jest przedziwne?”.
Odziedziczył ogromny majątek, ale wybrał drogę naukową. Jeszcze w czasach gimnazjalnych we Lwowie angażował się w odnowę Kościoła, był liderem lwowskiego „Odrodzenia”, środowiska, które gromadziło ludzi zainteresowanych pogłębianiem religijności, tęskniących za Kościołem wspólnotowym, w której także ksiądz był sługą wspólnoty, otwartej wobec niewierzących i poszukujących. W "Odrodzeniu" ważna była też dbałość o właściwe rozumienie patriotyzmu – wolnego od akcentów szowinizmu czy nacjonalizmu
Filozofia
Już podczas studiów na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie zetknął się ze sławami polskiej filozofii: Twardowskim, Ajdukiewiczem, Ingardenem.
Pasją jego życia była filozofia średniowieczna, do badań której zainspirował go światowej sławy mediewista Etienne Gilson. W latach PRL-u, gdy na uczelniach królował marksizm, filozoficzne i religijne zainteresowania profesora nie były mile widziane. Spotykały go mniejsze i większe szykany, ale nie zawrócił z obranej drogi. Najcenniejszym owocem jego prac filozoficznych są ośmiotomowe Dzieje filozofii europejskiej w XV w. oraz Dzieje europejskiej filozofii klasycznej.
Wykłady prowadzone m.in. na KUL i UJ cieszyły się wielkim zainteresowaniem, zaś profesor zaskarbił sobie podziw i szacunek kilku generacji studentów.
Jego największą pasją był św. Tomasz z Akwinu. „Zainteresowanie św. Tomaszem wiązało się u mnie z zainteresowaniem średniowieczem w ogóle, z poszukiwaniem zrozumienia wiary. Pytania teologiczne coraz bardziej przekształcały się w filozoficzne” – wspominał po latach. Uważał go nie tylko za wielkiego teologa ale też jednego z największych metafizyków, filozofów człowieka i filozofów bytu. Starał się pokazać, że mistrzem filozofii, jako szkoły kontemplacji i mądrości, pozostaje właśnie Akwinata, który jako dominikanin odbierany był w swoich czasach jako ktoś w rodzaju „chrześcijańskiego hippisa”. Zakony żebracze, jak franciszkanie i dominikanie były wtedy bowiem straszliwym zgorszeniem. Aż takim, że większość europejskich biskupów opowiadała się za ich likwidacją. Św. Tomasz, pochodzący z wielkiej możnowładczej rodziny miał zostać opatem i oddano go do benedyktynów. On tymczasem uciekł ze wspaniałego klasztoru i poszedł do owych zakonników - żebraków. Profesor podkreślał z przekonaniem, że życie św. Tomasza czy św. Franciszka było życiem hippisów i stanowiło zgorszenie dla wszystkich instytucji kościelnych
Sobór
Powołany przez kard. Stefana Wyszyńskiego na świeckiego eksperta II Soboru Watykańskiego uczestniczył w dwóch ostatnich sesjach tego zgromadzenia. Brał udział w przygotowaniu konstytucji duszpasterskiej Gaudium et spes. Na zakończenie Vaticanum II wraz z Etienne Gilsonem i Jacquesem Maritainem odebrał z rąk Pawła VI orędzie do intelektualistów.
Sobór utwierdził go w przekonaniu żywionym od czasów gimnazjalnych: że Kościół ma być wspólnotowy, służebny i otwarty. „Tylko ten Kościół jest Kościołem budującym świat przyszłości: świat chrześcijański i duchowy świat całej ludzkości” – powtarzał.
Przez lata też pozostawał niestrudzonym „apostołem” tej idei i orędownikiem ducha soboru, który uważał za najważniejsze wydarzenie XX wieku. Tłumaczył, że autentyczna wspólnotowość oznacza Kościół, który nie jest Kościołem klerykalnym, kastowym i odrzucającym świeckich kosztem duchowieństwa lub odwrotnie. Chodzi o głęboką wspólnotę zakorzenioną przede wszystkim we wspólnocie eucharystycznej. Kościół ma być służebny, co – po okresie jego „fałszywej ambicji teokratyzmu”, tzn. chęci bezpośredniej władzy w porządku doczesnym – oznacza wyrzeczenie się pragnienia władczości. Wspominał, iż podczas soboru niejednokrotnie słyszał z ust Pawła VI: „Kościół chce się wyrzec wszelkich śladów władczości”. Powtarzał, że sprawa ta jest aktualna i na innych „szczeblach”; chodzi tu także o władanie proboszcza w parafii, przeora w zakonie. Natomiast „Kościół otwarty, to znaczy naprawdę realnie szukający porozumień, a nie różnic”.
Zdaniem profesora w Polsce postanowienia Vaticanum II realizowano niedostatecznie, co było dramatem prymasa Wyszyńskiego. Musiał on przecież liczyć się z niesprzyjającymi warunkami historycznymi do wprowadzenia soborowych przemian, co oznaczałoby np. rugowanie paternalizmu czy triumfalizmu. Od tych terminów uciekano, były tematem tabu, ale problem pozostał: „Wiemy doskonale, ile tego paternalizmu i triumfalizmu w Kościele polskim było i jest” – ubolewał w jednym z wywiadów.
Po zakończeniu soboru był członkiem utworzonej wówczas Papieskiej Komisji „Iustitia et Pax”. Działał w Komisji Apostolstwa Świeckich Episkopatu Polski, kierowanej przez abp. Wojtyłę.
Wojtyła
Przyjaźń z ks. Wojtyłą łączyła go od lat 50. W roku 1954 był jednym z recenzentów jego pracy habilitacyjnej na UJ, ostatniej, jaką obroniono na Wydziale Teologicznym, nim zamknęli go komuniści. Od tego czasu ks. Wojtyła był częstym gościem w domu państwa Swieżawskich, stając się przyjacielem i duchowym opiekunem całej rodziny, towarzysząc jej w chwilach wzniosłych jak śluby czy chrzty, ale i niemal na co dzień: „Mawiał na przykład: przyjdę do was o pół do dziesiątej, po czym przychodził o jedenastej, ale zawsze dotrzymywał słowa...”.
Profesor bardzo wcześnie „poznał się” na młodym kapłanie. Zrobił na nim wrażenie, bo wybijał się spośród pozostałych swoją postawą i zachowaniem. „To był człowiek, który swoje niezwykle skromne dochody rozdawał potrzebującym na prawo i lewo. Właściwie nic nie miał. Widziałem, że był człowiekiem wielkiej, niesłychanej pracy” – wspominał profesor.
W roku 1974, profesor i kard. Wojtyła spotkali się na kongresie tomistycznym we włoskim Fossa Nuova. Po Mszy z homilią metropolity krakowskiego, przyjaciel filozof podszedł do niego i, gdy byli sam na sam, oznajmił: „Będziesz papieżem...”. „Była to rzecz o tyle dziwna, że ja nie posiadam zdolności proroczych. Natomiast w tym wypadku czułem, iż nie mogłem tego nie powiedzieć” – wspominał Swieżawski.
Tuż po tym, gdy „przepowiednia” się spełniła, profesor wysłał list do papieża, przypominając włoski epizod. „Tak jest, drogi Stefanie, przypominam sobie Twoje słowa wypowiedziane w Fossa Nuova – pisał Jan Paweł II w odręcznym liście pisanym na dzień przed uroczystą inauguracją pontyfikatu. – Dziękuję Ci za stałą życzliwość, która towarzyszy mi od lat. Czeka mnie z pewnością egzamin większy od wszystkich dotychczasowych, ale bez reszty powierzam się Chrystusowi i bezgranicznie ufam Jego Matce. Totus Tuus”. W kolejnych latach kontakty przybrały postać obfitej korespondencji.
Piękni chrześcijanie
Maria i Stefan Swieżawscy przeżyli w małżeństwie ponad 70 lat. Pytany o receptę na udane życie rodzinne, profesor mówił: „Zawsze staraliśmy się mieć poczucie humoru, i to nie tylko w tych łatwych sytuacjach. Dzieci natomiast wiedziały, że są pełnoprawnymi członkami rodziny, tak samo ważnymi jak rodzice”.
Po jubileuszowej Mszy, 1 lipca 2003 r., wyznał zgromadzonym: „Szczytem miłości jest przyjaźń. Ja największej przyjaźni doświadczyłem 70 lat temu, kiedy spotkałem się z moją żoną”. Kilka miesięcy później, na wieść o śmierci Marii, papież zatelefonował do ewangelickiego domu opieki „Tabita” w Konstancinie pod Warszawą, gdzie oboje mieszkali przez ostatnie lata, by pocieszyć przyjaciela. Profesor odszedł zaś 18 maja 2004 r. Spoczął na cmentarzu w Laskach, obok swej ukochanej „Maryś”.
O tym, jak niezwykłą był postacią, miałem szczęście przekonać się osobiście: kilkadziesiąt spotkań z profesorem i jego przemiłą żoną, w małym mieszkaniu na czwartym piętrze stołecznego domu sióstr urszulanek, poczytuję sobie za wielki zaszczyt, nieoczekiwany dar Opatrzności, przygodę życia.
Abp Nossol zauważył swego czasu, że Bóg nie potrafi jednego: nie potrafi klonować, zawsze stwarza oryginały. Z jednej strony: to piękne. Ale, wspominając profesora i rozglądając się wokół, wzdycham czasami: mój Boże, a może?...