– Przez miesiąc po prostu jesteśmy w miejscach, w których mieszkają. Potem można wymienić uśmiech, później zagadać. Jak ktoś ma schyloną głowę, nie inicjuję kontaktu – opowiada siostra Edyta Kasjan, pedagog, która od 11 lat pracuje wśród bezdomnych. Chodzi do pustostanów i pod mosty, rozmawia, wspiera. – Podstawową zasadą, by się do nich zbliżyć, jest świadomość, że to ja wchodzę na ich teren. Nawet gdy jest to klatka schodowa czy karton rozłożony na podłodze: on jest teraz jego domem.
Kiedyś, na początku, przyniosła „na Mikołaja” grupie mieszkającej pod mostem ciastka. Wtedy jeszcze jej nie ufali. „Weźmiemy, jak siostra weźmie od nas cukierki”, usłyszała. Zaryzykowała. Dziś dzwonią do niej, gdy usmażą znalezione na śmietniku udka od kurczaka. Chcą się podzielić, żeby się nie zmarnowały. A jeśli któryś z nich w zapomnieniu rzuci: „Dasz mi złotówkę?”, zaraz się z tego wycofuje. „A to ty. Od ciebie przecież nie wezmę”, mówi.
Wymieniają uścisk ręki, czasem się przytulają. Nieprzyjemny zapach siostra czuje przez trzy sekundy, potem już nie. Ponieważ o nic nie dopytuje, nie ocenia i potrafi słuchać, często jest jedyną osobą, do której pozbawieni domu zwracają się ze swoim bólem i poczuciem samotności. – Gdybym mogła rozgrzeszać, byłyby to całkiem konkretne spowiedzi – uśmiecha się.
Złamane życie
– Początkowo tak jak nasze współsiostry sprzed stu lat wychodziłyśmy na dworzec, by zaproponować wsparcie samotnym kobietom, które przyjeżdżały do wielkiego miasta nieprzygotowane i z łatwością stawały się łupem sutenerów – wyjaśnia siostra Goretti Nowak, pedagog, także ze zgromadzenia Sióstr Maryi Niepokalanej, która zakładała Stowarzyszenie Misja Dworcowa im. ks. Jana Schneidera.
Kobiety potrzebują wsparcia, ale mężczyźni to twardziele, zawsze sobie poradzą, myślały siostry. Z czasem odkrywały, że to nieprawda. Oni także marzą o spotkaniu z dziećmi, rodziną. Lub, jak 60-letni Tadeusz, o tym, by wygrać w totolotka i zbudować schronisko dla zwierząt. – Jak pan wygra, to kupimy panu apartament w Skytowerze – śmieje się siostra Edyta. – Ale ja przecież… nie mogę mieć mieszkania, bo jestem bezdomny – odpowiada zupełnie poważnie.
Pracę w stowarzyszeniu zaczynały w kilka sióstr, dziś bezdomnymi zajmuje się głównie siostra Edyta. Jak mówi, czuje całą sobą, jak bardzo to ważne: i dla tych ludzi, i dla niej samej. „Ulica” żyje w niej cały czas, często powraca do nich myślami. – Bezdomni uczą mnie nie tylko wrażliwszego spojrzenia i zrozumienia, że wszyscy w głębi serca jesteśmy tacy sami – mówi.
Przystosowanie
Zasada na ulicy jest prosta: swój swojego nie powinien skrzywdzić. We Wrocławiu bezdomni tworzą odrębne społeczności, w których starają się sobie nawzajem pomagać. Z innymi raczej nie wchodzą sobie w drogę.
– Krzysiu, co cię tu sprowadza – siostra Edyta podchodzi do grupki młodych mężczyzn, stłoczonych w przejściu podziemnym w centrum miasta. – Jestem głodny – odpowiada chłopak, ubrany w dżinsową kurtkę i adidasy. – Ej, chłopcy, Edyta chce Krzysia nakarmić, dawajcie, co macie! – krzyczy Paweł, a „chłopcy” jak na komendę wyciągają z kieszeni swoje zapasy. – Tacy są na trzeźwo – podsumowuje niewysoka siostra, która wśród rosłych mężczyzn wypracowała taki autorytet. – Gdy któryś wpada w ciąg, wszystko staje się nieważne: co je, gdzie śpi, czy i kogo okradnie. Pragnienie ukojenia rozdygotanych dłoni robi swoje. Potem często nawet o tym nie pamięta.
To jedna grupa, zaawansowana w procesie bezdomności. Ale jej rodzajów jest co najmniej kilka. Jeszcze bardziej skrajni są „soliści”, czyli osoby, które w grupie czują się źle. Żyją więc w pojedynkę, z nikim nie nawiązując kontaktu, do nikogo się nie odzywając. Niektórzy potrafią przeżyć tak nawet kilka lat.
Bezdomnymi są także ci, którzy mają adres zameldowania w dowodzie, lecz nie mają gdzie się schronić. Nastolatkowie, którzy uciekają z domu i od swoich traum: pijanych rodziców, znęcającego się wuja. Młodzi ludzie po opuszczeniu placówek opiekuńczych. Dziewczyna wyrzucona z domu przez swego partnera. Osoby, które straciły źródło dochodu i nie mają pieniędzy na opłacenie kolejnego miesiąca stancji. Dziewczyny szukające lepszego życia w dużym mieście u boku przypadkiem spotkanego mężczyzny. Samotna matka po urodzeniu dziecka bez wsparcia i pomocy najbliższych. W najgorszym wypadku takie osoby trafiają w nieodpowiednie towarzystwo: do grup przestępczych, agencji towarzyskich; popadają w uzależnienia.
Wychodzenie
– O moich bezdomnych mówię czasem, że są niepełnosprawni emocjonalnie – mówi ciepło siostra Edyta. – Mają bardzo wąską granice wytrzymałości: problem potrafi urastać w nich do rangi dramatu – mówi. Blokują ich także utarte ścieżki myślenia. Dlatego z bezdomności niełatwo jest wyjść.
Joli się udało. Jeszcze pięć lat temu była na ulicy. Dziś pracuje i zaczęła myśleć o wynajęciu mieszkania. – Gdy ją poznałam, żyli wraz z Leonem na działce. Pokochali się, stworzyli związek i dzięki temu byli w stanie urządzić sobie w opuszczonej altanie ciepły dom. Czysty i schludny. Żyli ze zbieractwa: na śmietniku znajdowali jedzenie, ubrania i rzeczy w tak dobrym stanie, że można je było sprzedać.
Jola długo nie dawała się namówić, by wyjść poza działkę. Pozwoliła się namówić dopiero po kilku miesiącach. Poszły z siostrą na gofry, które lubiła w dzieciństwie. Gdy szła po mieście, wydawało się jej, że widać, słychać i czuć, że jest bezdomna. A to była przecież nieprawda. – Pierwszy raz w życiu poczułam się jak człowiek – szepnęła, gdy wracały. Od tego momentu powrót do „domności” stał się szybszy. Pani Jola zaczęła dbać o zdrowie, ubierać się z większą uważnością. Potem znalazła pracę. Kilka dni temu odbudowała swoją relację z siostrą.
Bóg i bezdomni
– Doktorze, czy ja już jestem w niebie? – zapytał pan Antek, gdy odzyskał przytomność na OIOM-ie. Tak myślał, bo zobaczył siostrę Edytę. Zaczęła mówić mu o sakramencie chorych, przygotowaniu się na spotkanie. – Po to przyszłaś? – burknął, bo nigdy nie lubił rozmawiać o tych sprawach. – Nie, nie po to. Mówię to tylko dlatego, że życzę panu tego, czego najbliższej osobie – odparła. Kilka godzin później przyjął namaszczenie chorych.
– Wspominając Antoniego, uświadamiam sobie, jak ważnym jestem znakiem dla tych ludzi – mówi siostra Edyta ze smutkiem, bo po Antonim przeżywa jeszcze żałobę. – Oni sami nie przyjdą do kościoła, to Kościół musi przyjść do nich. Myślę sobie, że jestem wśród nich potrzebna także po to, by opowiedzieć im o Bogu, a niekiedy przygotować na śmierć.
Bezdomni szybko odchodzą. Ci, którzy nie mają własnej altany, nie dbają o jedzenie i piją, żyją 30, 40, maksymalnie 50 lat. – Umierają różnie, czasami tam, gdzie żyją. Pod mostem, w krzakach czy w opuszczonym magazynie, jak narkoman, którego spotkałam na początku mojej działalności z bezdomnymi – siostrze Edycie łamie się głos.
Pożegnanie
Wśród bezdomnych tak jest. Mimo że żyją w grupach, więzi między nimi często nie są mocne. Ktoś dziś jest, jutro znika i ślad po nim ginie. Bywa, że wśród nich krąży wiadomość: Staszek zginął zamurowany w pustostanie, Jurek się udusił własnymi wymiocinami, Kasia zmarła w szpitalu na gruźlicę, Leszek spalił się w samochodzie, Jadzia zamarzła na ławce. Nazwisko Józka ktoś widział na tabliczce kwatery przeznaczonej na pochówki organizowane przez miasto. Miał wiele szczęścia, że je znano: wiele spośród tych grobów ma tylko tabliczkę „NN”.
– Osoba bezdomna jest jak ziarnko piasku na plaży. Dziś jest, jutro jej nie ma. I nikt tego nie zauważa – mówi ze smutkiem siostra Edyta. – A przecież każdy zasługuje na to, by widzieć w nim człowieka.