Logo Przewdonik Katolicki

Od Faraona do Macrona

Jacek Borkowicz
FOT. JULIEN DE ROSA/PAP-EPA.

Zwycięstwo Emmanuela Macrona we francuskich wyborach lewicowo-liberalni komentatorzy otrąbili jako ocalenie dla Europy. Mają rację, ale nie do końca jest tak, jak im się wydaje.

Trudno w krótkim komentarzu opisać wszystkie skutki wydarzenia, jakie dokonało się we Francji w minioną niedzielę w drugiej turze prezydenckich wyborów. Dla ułatwienia zadania odwołam się zatem do powszechnie znanych analogii literackich. Zacznę od Faraona, którego znamy chyba wszyscy dzięki obecności tej powieści w kanonie szkolnych lektur.
Gra na czas
Pod przykrywką starożytnego Egiptu Bolesław Prus opisał uniwersalne mechanizmy władzy, aktualne także w jego czasach, jak również w czasach nam współczesnych. Oto widzimy państwo rządzone przez kastę kapłanów. Samo określenie jest tutaj zwodnicze, gdyż sugeruje czytelnikowi duchownych – w rzeczywistości chodzi bardziej o zwarty i karny zespół uczonych administratorów, odpowiedzialnych za sprawne funkcjonowanie państwowego mechanizmu. Ich wpływy sięgają wszędzie: w bezpośredni lub pośredni sposób kontrolują szkolnictwo, dystrybucję zboża, liczbę wojska, politykę zagraniczną, ba! – nawet osobę samego władcy, otoczonego boską czcią przez lud. Nie trzeba dodawać, że również na kształt oraz intensywność owego kultu kapłani mają wpływ decydujący. Można więc śmiało powiedzieć, że kapłani, jako klasa, rządzą opisywanym przez Prusa Egiptem, chociaż teoretycznie to faraon ma tam pełnię władzy. A jako klasa faktycznie rządząca korzystają z przywileju gromadzenia korzyści, i to w sposób praktycznie niekontrolowany. Oczywiście wyzyskując przy tym niemiłosiernie egipski lud, celowo utrzymywany w ciemnocie.
Powieść opisuje nam okres kryzysu: państwo zagrożone jest zarówno od zewnątrz, jak i od wewnątrz. Lud, zbiedniały przez rosnący wyzysk i przerażony symptomami  nadchodzącej katastrofy, zaczyna szemrać, choć jeszcze nie posuwa się do otwartej rewolty. Kapłani próbują więc odsunąć jak najdalej w przyszłość godzinę historycznych rozliczeń, uciekając się do znanych tylko sobie socjotechnicznych sztuczek, które mają utrzymać masy w posłuszeństwie.
 
Swój człowiek
W podobnym stanie znajduje się dzisiaj Unia Europejska, wraz z Francją, czołowym państwem tej wspólnoty. Rolę kasty kapłanów pełnią tu wielkie, ponadnarodowe banki i korporacje. W rzeczy samej to ich personel, nie zaś rządy poszczególnych państw, zaczyna coraz śmielej dyktować główne „kierunki rozwoju” unijnej polityki społecznej i zagranicznej, nie mówiąc już o gospodarce. Robi to jednak w sposób niejawny, gdyż władzy tej nie gwarantuje mu żadna z konstytucji UE. W demokratycznej Europie konstytucyjnym suwerenem są nadal narody, czyli obywatele. To oni są dzisiaj prusowskim „faraonem”, który rządzi, ale tylko nominalnie. I otóż owi obywatele w coraz większym stopniu zaczynają dostrzegać, że z głoszoną wszem i wobec demokracją dzieje się coś nie tak. Jej realna istota, przedstawicielstwo, zaczyna wymykać im się z rąk. W systemie, który do rangi naczelnej zasady podniósł hasło społecznej sprawiedliwości, czują się ignorowani i coraz bardziej wyobcowani. Szukają więc odpowiedzi, trochę na oślep – stąd bierze się popularność radykałów, takich jak Marine Le Pen.
„Kapłani” XXI wieku, w obawie, że elekcja jawnie antyunijnej kandydatki wywróci europejski porządek, wystawili więc w wyborcze szranki swojego człowieka. Emmanuel Macron to wychowanek i pilny uczeń największych tuzów bankowych korporacji – kto uważa to określenie za przesadne, niech zajrzy do życiorysu nowego francuskiego prezydenta. Macron będzie też lojalnie realizował ich interesy. Francja pod jego rządami to kraj, w którym istniejący establishment (to słowo zawiera w sobie odniesienie do statycznej, nieruchawej trwałości) ma nadal zagwarantowany system wpływów, który daje mu realną władzę. Przynajmniej na pięć, może dziesięć lat – ale tyle tym ludziom wystarczy. Dalej, jak się wydaje, ich wyobraźnia nie sięga.
 
Strach przed nieznanym
Na tym polu bankowo-korporacyjny „euroestablishment” znalazł chwilowe porozumienie z większością Francuzów. Przeciętny francuski wyborca to przedstawiciel klasy średniej, inaczej bourgeois, mieszczanin. A typowy europejski mieszczanin w głębi serca jest konserwatystą. Może być zaniepokojony europejskim kryzysem, bać się inflacji, Brexitu i uchodźców, ale przede  wszystkim boi się radykałów – bo ci obiecują mu nieznaną dotąd przyszłość. A wszystko, co nieznane, francuski bourgeois uważa za niepożądane. Więc choć nie w pełni jest szczęśliwy z takiego obrotu sprawy, francuski mieszczanin postawił na Macrona – bo ten gwarantuje mu, że będzie to, co było.
Zaraz, zaraz – powie w tym miejscu czytelnik. Przecież nie kto inny jak Macron wielokrotnie deklarował się jako przyszły radykalny reformator i przeciwnik obecnego „systemu”. Paradoks? Przypomnijmy sobie inną klasyczną lekturę: Lamparta Giuseppe Tomasi di Lampedusy. Bohater książki, feudalny sycylijski książę, próbuje przetrwać pod rewolucyjnymi rządami Garibaldiego, stosując zasadę: „Trzeba wiele zmienić, żeby wszystko zostało po staremu”. Tę samą zasadę zastosował Macron w przedwyborczej kampanii, zaniepokojonym dając obietnicę zmian, zaś zwolennikom sytego spokoju – gwarancję stabilności. Tę zasadę stosować też będzie jako prezydent Francji.
I gdzież tu ratunek dla Europy, o którym mówi lewica? Wróćmy do Faraona. Bolesław Prus nie daje nam łatwych recept. Weźmy chociażby postać Pentuera, człowieka pochodzącego z ludu i znającego jego potrzeby, ale też kapłana, który doskonale wie, czym w istocie jest kasta jego kolegów. On jeden wie, jak bardzo egoistyczne i zdemoralizowane jest jego środowisko. Ale też zdaje sobie sprawę, że proste obalenie władzy kapłanów wcale Egiptowi nie pomoże, przeciwnie – popchnie kraj w odmęt anarchii. Tylko kapłani, przyuczani do tego od dawna, znają instrumenty sprawnego rządzenia Egiptem, tylko oni wiedzą, jak się nimi skutecznie posługiwać.
 
Ostatni dzwonek?
Tutaj też leży sedno problemu Francji i całej Unii Europejskiej. Obecne elity władzy, choć znajdują się pod przemożnym wpływem sieci ponadnarodowych banków, dziedziczą praktyczną wiedzę o funkcjonowaniu unijnych mechanizmów. Praktyki tej nie posiada – bo niby skąd? – żaden przedstawiciel radykalnej antysystemowej opozycji, z panią Marine Le Pen na czele. Nie dorobił się jej też dotąd nikt z „antysystemowych” polityków innych krajów Europy. W tej sytuacji obalanie władzy aktualnego establishmentu byłoby rzeczą wysoce ryzykowną – dla Francji oraz dla całej Unii. Można więc rzec, że francuscy wyborcy, mimo pewnego rysu egoistycznej krótkowzroczności w ich wyborze, per saldo zachowali się racjonalnie.
Pytanie tylko, jak długo będzie się to im opłacać? Póki na europejskim horyzoncie nie pojawi się żaden kandydat do rozumnego przeprowadzenia wymiany europejskich elit władzy, układ, który proponuje Macron, mimo jego oczywistych wad, będzie przynosił obywatelom pewne korzyści. Ale czas tych, którzy dziś wynieśli Macrona do władzy, nieubłaganie dobiega końca. Za pięć, może za dziesięć lat Unią Europejską – o ile się do końca nie rozleci – kierować już będą inni ludzie. Oby tylko umieli to robić.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki