Browar Spółdzielczy w Pucku jest pierwszym na świecie browarem, który zatrudnia 90 proc. osób niepełnosprawnych intelektualnie. Jego najnowsze, wymrażane piwa budzą zainteresowanie nawet za granicą. – Przyjeżdżali do nas piwowarzy z różnych browarów i zwyczajnie się bali naszych chłopaków – śmieje się Agnieszka Dejna. – A potem po czasie wspominali: „Ten Karol to był mega! A Michał, ten jest nieziemski!”. Przełamywali swoje lęki, przestawali o niepełnosprawnych myśleć stereotypowo.
Tak się bawić nie będziemy!
Historia browaru zaczęła się od Agnieszki i Janusza. On przez 16 lat był kierownikiem warsztatu terapii zajęciowej. Frustrowało go, że w żaden sposób nie udaje mu się wypchnąć podopiecznych na otwarty rynek pracy. Nawet jeśli ktoś ich przyjmuje, to szybko ma dość tego, że trzeba ich uczyć albo że wciąż coś psują. Prędzej czy później wszyscy wylatywali. Ona zajmowała się budowaniem spółdzielni socjalnych, aktywizujących ludzi społecznie wykluczonych. – Dziewięć lat temu urodziłam bliźniaki, wcześniaki – wspomina. – Kiedy Miśki miały dwa lata, lekarz powiedział, że mają dziecięce porażenie mózgowe, ale mam się nie martwić, bo z tym można dobrze żyć: tu dostanę jeden zasiłek, tu drugi, tam jeszcze trzeci… Siedziałam od lat w sektorze organizacji pozarządowych, gdzie walczy się o aktywizację, więc automatycznie pomyślałam, że coś tu nie gra! Jak to jest, że wpycha się mnie na siłę w jakiś świat roszczeniowości? I stwierdziłam, że nie ma mowy, tak się bawić nie będziemy!
Ich niezadowolenie z tego, jak wygląda świat, zaczęło zmieniać się w pomysł na zmianę. Postanowili założyć spółdzielnię socjalną, czyli połączenie przedsiębiorstwa i organizacji pozarządowej, z definicji nakierowaną na zatrudnianie osób wykluczonych społecznie. Zależało im na tym, by powstało coś, czego do tej pory nie było. W prywatnych rozmowach pojawił się pomysł browaru. – Przez pierwszy rok warzyliśmy piwo w domu, żeby nauczyć się całego procesu. Potem przekonaliśmy jednego z producentów, żeby dostosował sprzęt do naszych możliwości finansowych. A żeby Januszowi nie odeszły chęci do działania, puściliśmy marketingową informację, że coś takiego powstaje. I już nie było odwrotu! – śmieje się Agnieszka.
To praca, nie bociany
Spółdzielnię założyli w maju 2014 r. Proces inwestycyjny trwał rok. Zatrudnili dziesięciu chłopców, ośmiu z nich pracuje do dziś. Z dwójką rozstali się dyscyplinarnie. Z jednym po tym, jak obrabował sklep. Z drugim – bo nie chciał pracować, a to bardzo wpływało na grupę. – Powiedzieliśmy, że jeśli ktoś nie chce, to nie. To nie jest ani kółko wzajemnej adoracji ani stowarzyszenie miłośników bocianów, tylko praca. My walczymy o to, żeby mieli godne wynagrodzenie, żeby ich porządnie traktowano i żeby mogli się rozwijać, ale oni muszą przychodzić do pracy i sumiennie ją wykonywać, bo za to dostają pieniądze.
Chłopaki są obecni na każdym etapie produkcji piwa, od uruchamiania warzelni, poprzez dorzucanie chmielu i pilnowanie temperatur, aż po sprzątanie i etykietowanie butelek.
– Na jedną z prezentacji o browarze zabraliśmy Damiana – wspomina Agnieszka. – Daliśmy mu dziesięciu menedżerów, żeby nauczył ich etykietować. Nikt tego nie zrobił. Nikt! Tylko on jednym, zgrabnym ruchem potrafił je przyklejać, równiuteńko. Zresztą kupiliśmy chłopakom maszyny do etykietowania, ale oni nie chcą ich używać, wszystko robią ręcznie. Pracują na sprzęcie porównywalnym do „syrenki”, elektroniki niewiele, a wszystko działa, jak się solidnie młotkiem przywali. Ale to się przy nich idealnie sprawdza. Mają powtarzalną pracę i są w niej perfekcyjni.
Niemożliwe jest możliwe
Początkowo najtrudniej do pracy było przekonać rodziców zatrudnianych chłopaków. Jakże to – mieliby stracić zasiłki? Oddając ich na warsztaty terapii zajęciowej jak do przedszkola mieli ich „z głowy” od godziny 8 do 15. A co będzie, jeśli wylecą z pracy? – W tej chwili przynajmniej kilka osób w miesiącu przychodzi zapytać, czy jest dla nich praca. Widzą, że wszystko jest stabilne. Zatrudniamy obecnie piętnastu chłopaków, wszystkich z niepełnosprawnością intelektualną w stopniu umiarkowanym i znacznym. Chłopaki pracujący w browarze przyznają, że jest ciężko. – Wymagamy dużo – przyznaje Agnieszka. – Ale zależy nam, żeby nasze piwo było kupowane nie z litości, ale dlatego, że jest dobrej jakości. Litość to nie jest ta emocja, na której nam zależy. Litość jest chwilowa, daje tylko tyle, że ktoś sięga do kieszeni, żeby uspokoić swoje sumienie.
Zyski z browaru nieustannie są inwestowane, głównie w ludzi. – Od zeszłego roku z zaprzyjaźnionymi instruktorami prowadzimy pierwszy na świecie projekt immersioterapii, który nazwaliśmy „Pojąć Głębię” – tłumaczy Agnieszka. – To program rehabilitacyjno-terapeutyczny, podczas którego osoby niepełnosprawne wzmacniają poczucie własnej wartości, pewności siebie, pracy zespołowej i niezależności poprzez nurkowanie. I doświadczają, że niemożliwe jest możliwe, przełamując kolejne bariery.
W tym roku chłopaki z browaru pojadą na nurkową wyprawę do Macedonii, żeby zdobyć tamtejszą koronę pięciu jezior. Przestali brać zwolnienia lekarskie, nawet na urlopy trzeba ich prawie siłą wyganiać. – Wcześniej pracowali jako Kowalski koło Kowalskiego, po nurkowaniu wrócili już jako zespół. Komunikują się na produkcji. Gorzej jest, kiedy coś narozrabiają, wtedy też trzymają sztamę i nikt nic nie wie – śmieje się Agnieszka.
Wspólna praca i wspólne nurkowanie łączą. Chłopaki wpisują do swoich telefonów Agnieszkę i Janusza jako „mamę” i „tatę”. Zaczynają mówić im o swoich problemach, pytają o zdanie, szukają pomocy, proszą o mediacje. Kiedy chcą brać ślub przychodzą zapytać, czy pomogą wybrać pierścionek zaręczynowy dla dziewczyny.
Ślub? Ogarniamy temat!
– Zatrudniając chłopaków, nie spodziewaliśmy się, że będziemy wychowywać również ich rodziny – mówi Agnieszka. – Przechodzimy z nimi przez kolejne fazy. Pierwsza jest nieufność, ale ją rozwiewają dodatkowe pieniądze, które się pojawiają. Później przychodzi myśl: a może, jak ich przyciśniemy, zapłacą więcej? Dlatego od początku wyraźnie mówimy, że nie ma u nas żadnego systemu premii. Chłopaki nie dostaną od nas dodatkowych pieniędzy, nie dostaną tony węgla, bo to wszystko będzie nie dla nich, ale na utrzymanie bliższej i dalszej rodziny. Premią są wyjazdy chłopaków, premią jest nurkowanie, to wszystko, co ich rozwija i scala zespół. W końcu na trzecim etapie pojawia się złość rodzin na nas, pracodawców. Bo dzięki pracy i naszym działaniom chłopacy stają się niezależni. Zaczynają mówić, że nie mają dostępu do pieniędzy, które zarabiają. Często w rodzinie wydzielają im z tego tylko na bilet i papierosy. Przecież to jest niewolnictwo! Chłopaki nie widzą na oczy tych pieniędzy, które przelewamy im na konto, tak przecież nie może być! Przewalczamy więc w rodzinach kwestie finansowe, wyliczamy, ile może zostawać na utrzymanie, a ile chłopaki mają mieć do swojej dyspozycji, żeby się uczyli gospodarować pieniędzmi tak, jak dzieci uczą się na kieszonkowym. Samodzielność wiąże się też z tym, że chłopaki chcą legalizować swoje związki, chcą brać ślub. Mamy dwóch takich, którzy są głęboko wierzący, ale żyją ze swoimi kobietami bez ślubu, mają z nimi dzieci, ale rodziny na ślub się nie zgadzają – bo stracą zasiłki na matkę samotnie wychowującą dzieci. Więc chłopacy zaczynają się buntować. Skończyli szkołę, mają pracę, zatem w naturalny sposób chcą zakładać rodziny. A my im mówimy: chcecie, proszę bardzo, ogarniamy temat! Próbujemy rozmawiać z rodzinami. Tłumaczymy, że ich kiedyś zabraknie. I ten człowiek, który nie będzie miał swojej rodziny i nie będzie umiał samodzielnie jeździć kolejką, zostanie wsadzony do domu pomocy społecznej, nafaszerowany lekami i posadzony przed telewizorem! I nie tylko będzie nieszczęśliwy, ale też będzie na utrzymaniu całego społeczeństwa. A on przecież może i powinien się rozwijać. Może trochę wolniej niż inni, może nie w takim zakresie, ale może normalnie żyć!
Jak nie wiesz, gdzie jesteś, to wynocha!
Po roku od otwarcia browaru ruszył pub. Chodziło o to, żeby piwo sprzedawać nie tylko w hurcie, ale również o to, by dać szansę innym pracownikom.
Pub znajduje się przy jednej z głównych ulic Gdańska. Piwnica podzielona jest na małe zakątki, zdobione marynistycznymi motywami. Za ladą ludzie z chorobami psychicznymi i po wypadkach pracują na równi ze zdrowymi. I świetnie dają sobie radę.
– Kiedy otwieraliśmy pub, zastanawialiśmy się, jak zareagują klienci – wspomina Agnieszka. – W browarze chłopaków nie widzą, nie mają z nimi kontaktu, tu jest inaczej. Czy kontakt z osobami chorymi psychicznie nie będzie dla nich problemem? A teraz mamy wrażenie, że powstała wokół pubu lokalna społeczność. Klienci przychodzą i wręcz dbają o chłopaków, rozmawiają z nimi, uczą ich o piwach. Kiedyś przyszedł ktoś z ulicy i rzucił do Maćka, żeby go szybciej obsługiwał. Któryś z siedzących z boku klientów zareagował natychmiast: „Stary, jak nie wiesz, gdzie jesteś, to wynocha! Wyjdź, pooglądaj zdjęcia, poczytaj, a potem dopiero wróć!”. Ostra sytuacja, bardzo krótka, ale dla nas budująca. I pokazująca, że jak się robi coś dobrego, to dobro zaczyna pączkować i wraca.
Po roku każdy z pracujących w pubie i browarze chłopaków staje się członkiem spółdzielni, czyli współwłaścicielem firmy. – Ludzie nam mówili, że chyba oszaleliśmy. Ale oni czują, że to jest ich! Kiedyś widywaliśmy ich na ulicy, jak przemykali pod ścianą. Dziś walczą. Mają pracę, robią rzeczy niemożliwe dla wielu pełnosprawnych: żeglują po Bałtyku, nurkują, jeżdżą na harleyach. Mówimy im: jesteście wyjątkowi! Wasza niepełnosprawność nie musi was ograniczać! Trzeba tylko znaleźć odpowiednie drzwi, a potem przez nie wejść. Teraz już żyją naprawdę z podniesioną głową. I o ile robią masę różnych błędów, masę różnych rzeczy zepsują i zamiast wyczyścić zawór, to go odkręcą, wypuszczając tysiąc litrów piwa na podłogę, to są to najbardziej lojalni pracownicy, jakich moglibyśmy sobie wymarzyć.
Miśki dzielą zadania
Agnieszka i Janusz nie mają wątpliwości, że zrobiliby to wszystko raz jeszcze. Czują się spełnieni, ale nie spoczywają na laurach. Odpowiadają na prośby płynące z Polski i budują franczyzę społecznych pubów, tak, żeby na ich know-how inni mogli otwierać podobne lokale, zatrudniając osoby niepełnosprawne. Mówią, że nie mają marzeń, ale cele, bo marzenia są dla tych, którzy nic nie robią. Na pytanie, co dają innym, odpowiadają, że godność. – Godność jest wtedy, gdy człowiek jest niezależny i może sam decydować o sobie. Nie można dać godności, dając komuś zasiłek czy ustawiając go w kolejce po obiady, gdzie musi podpisać listę obecności.
Do pracy mobilizują ich nie tylko niepełnosprawni pracownicy, ale również ich niepełnosprawne dzieci: dziewięcioletnie Miśki, czyli Michał i Franek, przydomki Chaos i Armagedon oraz czternastoletni Maksymilian, zwany czasem Zniszczeniem. Cała trójka chodzi do gdańskiej szkoły św. Jana de la Salle. Miśki były tam pierwszymi dziećmi niepełnosprawnymi, które zostały przyjęte z otwartym sercem. Są sprawni intelektualnie, bardzo inteligentni. Po sześciu operacjach poruszają się już samodzielnie, ale z trudnością. Mimo to są traktowani jak inne dzieci, chodzą nawet na WF. Michał, który porusza się najgorzej, razem z instruktorami uczy pozostałe dzieci nurkowania.
– Oni są dla nas poligonem – mówi Agnieszka. – Mając niepełnosprawne dzieci i niepełnosprawnych dorosłych, widzimy, jak wielkie dysproporcje między nimi tworzą zaniedbania. Miśki mają bardzo duże poczucie własnej wartości, które staramy się nadrabiać u chłopaków w pracy.
Miśki lubią być w browarze. Powiedzieli, że jak umrzemy, oni będą nim zarządzać. Podzielili się nawet zadaniami: jeden bierze browar, drugi pub, trzeci zostanie instruktorem nurkowania dla niepełnosprawnych. Na razie potrafią butelkować i etykietować, są w stanie zrobić 600 butelek dziennie. Dla pracujących w browarze chłopaków bywają czasem zawstydzeniem i niezłą mobilizacją: bo skoro takie dzieciaki, też niepełnosprawne, dają radę, to znaczy, że się da!
– Janusz czasem mówi chłopakom: „Chcecie, żeby Miśki przyjechały i pokazały wam, jak to się robi?”. Od razu zabierają się do roboty! – śmieje się Agnieszka.
Nie będę robić kulek z filcu
– Janusz mi mówi, że nie zmienię systemu – mówi Agnieszka. – Ale ja go zmienię, jak Boga kocham, zmienię go! Po co uczy się ludzi na warsztatach terapii zajęciowej robienia kulek z filcu? Jaką oni mają być wartością dla społeczeństwa? Mnie jako pracodawcy nie interesuje robienie kulek! Warsztat powinien iść do lokalnych przedsiębiorców i mówić: „Dajcie nam rok na przygotowanie dla was pracownika. Powiedzcie, co ma umieć, a my go nauczymy. A jak przyjdzie, to już nie będzie psuł!”.
Czy nie spotykają się ze zgorszeniem, że niepełnosprawnych zatrudniają właśnie przy piwie, zamiast przy koralikach czy różańcach? – Proszę mi pokazać firmę, która przy koralikach zatrudnia na pełen etat 15 osób, dając im dodatkowo różne programy wzmacniające. Wtedy też będę robić koraliki – odpowiada Agnieszka. – Niech mi nikt nie wciska, że jeśli kupuje na kiermaszu durnostojkę, zrobioną przez niepełnosprawnego, jakąś witrażową łódeczkę czy choinkę z makaronu, robi to dlatego, że ona jest taka piękna. Jesteśmy egocentrykami, potrzebujemy mieć poczucie, że zrobiliśmy komuś dobrze, dlatego to kupujemy. Ale tak się kupuje raz albo dwa razy. Nam chodzi o to, żeby klient kupował nasz produkt nie z litości, ale dlatego, że jest świetny. A nasze piwo nie powstaje dla piwa. Piwo jest tylko narzędziem. Jest narzędziem tworzenia zmiany w bardzo konkretnych ludziach. Do zmieniania ich życia.
Niedawno, kiedy wrócili z nurkowania, zaliczywszy wcześniej jazdę na motorach i żeglowanie, chłopacy stanęli przed browarem i zapytali: „Szefowa, a kiedy polecimy balonem?”.
– Aż sobie w duchu jęknęłam – śmieje się Agnieszka. – „Nie ma rzeczy niemożliwych”, ale skąd ja im teraz wezmę balon?