Wszak wydawać by się mogło, że fala nacjonalizmu i populizmu została zatrzymana. Po wstrząsie, jakim był Brexit i zwycięstwo Donalda Trumpa w USA, świat zdaje się wracać do porządku – w Holandii partia antyimigrancka, antyislamska i na dodatek populistyczna przegrała, również kandydatka skrajnej prawicy Marine Le Pen w drugiej turze wyborów musiała ulec poparciu, jakiego udzielono zagadkowemu czterdziestolatkowi.
Ale ta ulga to tylko pozory. Po pierwsze, we Francji przegrał dotychczasowy system polityczny. Żaden z kandydatów dwóch głównych partii nie wszedł do drugiej tury, co już samo w sobie było wielką nowością. Wybory prezydenckie wygrał człowiek bez dużego politycznego zaplecza, dzięki temu, że pozostali kandydaci się skompromitowali – dotyczy to w szczególności prawicowego Francois Fillona, który jeszcze kilka miesięcy temu wydawał się murowanym zwycięzcą, lecz zatopił go nepotyzm – zatrudnianie żony w urzędach, które piastował, jako asystentki, by mogła z tego fikcyjnego etatu pobierać pensję. To dobry przykład kompromitacji elit politycznych nad Sekwaną.
Ale najważniejszych powód, dla którego ulga obserwatorów francuskich wyborów jest przedwczesna, brzmi: choć Macron, czyli mniejsze zło, wygrał wybory prezydenckie, nie zniknęły powody, dla których dotychczasowa polityka została odrzucona. W pierwszej turze ponad 60 proc. głosów padło na kandydatów, którzy opowiadali się za zacieśnieniem relacji z Władimirem Putinem. Połowa głosów padła na kandydatów, którzy chcą wyprowadzić Francję z Unii Europejskiej i NATO.
I choć drugą turę wygrał zwolennik obecności Francji w UE i NATO, w dodatku dość sceptycznie nastawiony wobec Rosji, sympatie, które Francuzi pokazali w pierwszej turze wyborów, wcale nie znikną. To sygnał dla francuskich, ale też i wszystkich zachodnioeuropejskich elit: tym razem się udało, ale zjawiska społeczne zaszły tak daleko, że za pięć lat wybory mogą się potoczyć zupełnie inaczej. Tym bardziej że zarówno we Francji, jak i w Holandii kandydaci centrowi wygrali również dlatego, że na finiszu przyjęli dość populistyczną alternatywę. Lider holenderskich liberałów przejął antyimigrancką retorykę, zaś Macron w drugiej turze uderzył nie tylko przybyszów z Europy Środkowowschodniej, ale również np. w nasz kraj, który zabiera miejsca pracy Francuzom. Pytanie, jaka będzie cena tych ukłonów w stronę skrajności w przyszłości.
Przed nami wybory w Niemczech, które najprawdopodobniej nie przyniosą zasadniczej zmiany. W Niemczech partie skrajne w tych wyborach pewnie nie będą miały szans na zwycięstwo – wygrają socjaldemokraci Martina Schultza albo chadecy Angeli Merkel. Nie wygra jednak zwolennik demontażu UE, jaką znamy.
Ale nie znaczy to, że Unia ma się dobrze. Wręcz przeciwnie. Z pewnością to koniec Europy, jaką znaliśmy dotąd. Wiemy, że skrajna prawica jest w odwrocie, ale przyszły kształt naszego kontynentu to ciągle niewiadoma.