Logo Przewdonik Katolicki

Francuski rzut na taśmę

Jacek Borkowicz
fot. Julien Mattia/Le Pictorium/Le Pictorium/East News

Oficjalne wyniki drugiej tury głosowania pokazały, że rozdarta desperackimi wyborami Francja znalazła się na progu politycznego chaosu.

Francja przeżywa, tydzień po tygodniu, szok za szokiem. Po pierwszej turze wyborów do parlamentu, w której 33-procentowe zwycięstwo odniosło Zjednoczenie Narodowe, w turze kolejnej i ostatecznej (7 lipca) nieoczekiwanie na plan pierwszy wybił się lewicowy Nowy Front Ludowy. Francuzi posłuchali apelu prezydenta Emmanuela Macrona, wzywającego do mobilizacji w imię niedopuszczenia do władzy partii „skrajnej prawicy” Marine Le Pen, uważanej za antysystemową. Jednak jednocześnie zachowali się jakby „na złość” prezydentowi, wybierając partię inną, którą z równym powodzeniem można by uznać za „skrajną”. Rozdarta desperackimi wyborami Francja znalazła się na progu politycznego chaosu.
Według wstępnych sondaży Nowy Front Ludowy Jean-Luc Melenchona zwyciężył w sposób zdecydowany, tak jak zdecydowanie – tydzień wcześniej – wygrało Zjednoczenie Narodowe. Natomiast popierająca prezydenta koalicja „Razem!”, która w parlamencie poprzednim zajmowała niemalże połowę poselskich foteli, obecnie spadła na miejsce drugie albo nawet trzecie, idąc „łeb w łeb” z Nowym Frontem Ludowym. Tym samym jeteśmy świadkami radykalnej zmiany stratygrafii francuskiej sceny politycznej. Zmiany, na której przebieg obecna władza, mimo desperackich prób, raczej nie będzie miała decydującego wpływu. Francuzi powiedzieli swoje non! stronnictwu Macrona i chyba już nic tego nie odwróci.

Va banque Macrona
Przypomnijmy krótko, jak do tego doszło. W wyborach do Parlamentu Europejskiego (9 czerwca) niespodziewanie dla wielu obserwatorów zwyciężyła koalicja „Francja Powraca”. Szok był tym większy, że ów sukces można określić jako miażdżący, zwycięzcy dostali np. ponad dwa razy tyle głosów, co partia druga w kolejności. Ale najgorsze – z punktu widzenia obecnej władzy – było to, że na ich czele stoi Jordan Bardella, młody, bo zaledwie 28-letni polityk i od dwóch lat formalny przewodniczący Zjednoczenia Narodowego.
Zarówno przymiotnik „narodowy”, jak i nazwisko Le Pen jest już od kilku dekad rytualnym straszakiem francuskiego establishmentu. „Skrajna prawica” (o tym za chwilę) i widmo „faszyzmu” to złe duchy, nawiedzające tradycyjnie już mieszczańską, centrolewicową opinię publiczną. Zagrożony obóz prezydencki odwołał się do tych zbiorowych lęków, Macron – użyjmy znowu francuskiego wyrażenia – zagrał va banque, rozwiązał parlament i rozpisał nowe wybory. Z intencją: demokratyczni Francuzi, zjednoczcie się tym razem w akcie sprzeciwu, bo inaczej grozi wam upiór populizmu, jeśli nie czegoś gorszego.
Mądrzy gracze ostrzegali prezydenta, by tego nie robił – i mieli rację. Francuzi bowiem, zgodnie z apelem Macrona, zjednoczyli się jak rzadko: frekwencja w ostatnich wyborach wyniosła prawie 70 proc., gdy tymczasem poprzednie nie mogły osiągnąć nawet połowy. Tyle tylko że zarówno 30 czerwca, jak i 7 lipca zrobili to przeciw rządowi.

Enfant terrible
Zjednoczenie Narodowe to dawny Front Narodowy, który zmienił nazwę, by nie upodabniać się nią do ideowych adwersarzy, socjalistyczno-komunistycznego Frontu Ludowego. Założył go Jean-Marie Le Pen, sędziwy, bo prawie stuletni obecnie polityk prawicy. Nie liczy się już w bieżącej polityce, ale nadal pozostaje symbolem.
Symbolem czego? Przepraszam za nadużywanie pojęć w języku francuskim, ale są one tutaj wyjątkowo trafne. Zwrot enfant terrible (dosłownie „straszne dziecko”) oznacza bachora, który swoim ekscentrycznym i nieznośnym zachowaniem psuje miłą towarzyską atmosferę. Le Pen był przez dziesięciolecia właśnie takim strasznym dzieckiem. Już od czasu rewolucji lipcowej 1830 r. Francuzi, z dużym wysiłkiem, wypracowywali model współpracy lewicy z prawicą, na platformie wartości wypracowanych przez coraz silniejszą w tym kraju burżuazję. Na tej drodze milowym słupem stały się zmiany konstytucyjne lat 1904–1905, w wyniku których Francja, dotąd „pierwsza córa Kościoła”, stała się państwem religijnie neutralnym (pod względem litery prawa) i umiarkowanie antykatolickim (pod względem politycznych emocji). Kolejnym ważnym elementem stała się doktryna tzw. kohabitacji, szczególne widoczna po przejęciu władzy w 1981 r. przez lewicowców Francois Mitterranda. Cóż ona w praktyce oznacza? Znowu muszę posłużyć się metaforą. Możemy różnić się co do deklarowanych wartości, ale tak naprawdę liczy się zysk i umiejętność kulturalnego zachowania przy stole. Zarówno przy stole obrad, jak i stole biesiadnym – ten drugi jest dla francuskich burżujów nie mniej ważny od pierwszego.

Przeciw moralnemu szantażowi
Jean-Marie Le Pen nigdy nie chciał być grzeczny przy stole. Ale przesadzał. Nazwanie „detalem” machiny zagłady w Auschwitz kosztowało go nie tylko proces, lecz i wyrzucenie z własnej partii. Dokonał tego w 2015 r. nie kto inny, tylko jego własna córka. W Zjednoczeniu Narodowym nie było i nie ma miejsca na antysemityzm – deklaruje Marine Le Pen.
Liderka prawicy mocno się napracowała, by oczyścić wizerunek własnego stronnictwa z niepożądanych skojarzeń. I to się jej w dużej mierze udało. Laickość państwa? Tak, ale bez masońskiego zacietrzewienia, za to z dużym „ale” wobec naprawdę wszechobecnej kampanii propagowania aborcji. Polityka proimigracyjna? Tak, ale prowadzona rozsądnie, z korektami narosłych błędów, które doprowadziły do powstania w dużych francuskich miastach gett Trzeciego Świata.
I te argumenty przemówiły do Francuzów 30 czerwca. Odezwał się „wielki niemowa”, Francja małych miasteczek i wiosek, rozciągająca się zaraz za rogatkami Paryża. Francuzi z jednej strony zmęczeni są brakiem wizji rozwiązania narastających problemów (bunt „żółtych kamizelek”), z drugiej – zirytowani moralnym szantażem, podsuwanym im przez kierownicze kręgi stolicy, szantażem nieustannej mobilizacji przeciw „skrajnej prawicy, populizmowi i faszyzmowi”.
Tymczasem Zjednoczenie Narodowe od dawna nie jest już żadną „skrajnością”. To tylko lewicowo-liberalne kłamstwo, spreparowane na użytek bieżącej polityki. Szkoda, że także w Polsce posługują się nim dziennikarze oraz, wydawałoby się że poważni, obserwatorzy polityczni.

Ostatnie rozdanie
Obóz Macrona, przerażony wynikami pierwszej tury, wezwał, by z drugiej wycofali się kandydaci typowani na trzecie miejsce. To znaczy – by w każdym okręgu naprzeciw siebie stanęli tylko dwaj kontrkandydaci, jeden reprezentujący Francję „normalną”, drugi oczywiście tę skrajną. Ale obóz pani Le Pen uczynił to samo: wezwał „normalnych” Francuzów, tych od Macrona, do głosowania na Zjednoczenie Narodowe. W przeciwnym razie zwyciężą komuniści, anarchiści i neotrockiści spod znaku Melenchona.
Apele te nie pozostały bez odzewu, z kandydowania w drugiej turze wycofało się aż 210 osób. Prawicowców jakoś wśród nich nie widać, zrezygnowali głównie kandydaci ugrupowań lewicowych i liberalnych. Ich wyborcy poszli za apelem Macrona. Nawet jeśli nie wygrała pani Le Pen, tak czy owak – jest to kolejne wielkie zaskoczenie dla obserwatorów.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki