Już niedługo, bo 24 kwietnia, przypada druga tura wyborów prezydenckich we Francji, która budzi ogromne emocje w Polsce. I to nie tylko dlatego, że los tych wyborów może się okazać kluczowy dla przyszłości Unii Europejskiej, a nawet całej Europy. Do drugiej tury przeszli Emmanuel Macron, dotychczasowy prezydent, i jego konkurentka sprzed pięciu lat, Marine Le Pen. To szefowa Zjednoczenia Narodowego, prawicowej partii, która sprzeciwia się napływowi migrantów do Francji, mówi o wyjściu Francji z NATO, kiedyś mówiła nawet o wyjściu ze strefy euro, ale ostatnio trochę złagodziła swoje stanowisko.
W fascynacji tymi wyborami jedna rzecz jest bardzo niepokojąca. Otóż strony politycznego sporu w Polsce rozgrywają przy okazji własne interesy, trzymając kciuki za poszczególnych kandydatów. Opozycja kibicuje Macronowi. Prezydent Francji ogłosił się liderem światowej liberalnej demokracji, której zagrażają prawicowi populiści. A ponieważ kilka razy ostrzej wypowiedział się o polskim PiS, opozycja i jej wyborcy we Francji uważają to za pojedynek zastępczy – choć w Warszawie i Budapeszcie wygrywa prawica, przynajmniej może we Francji wygrają liberałowie.
I dokładnie z tego samego powodu zwycięstwa Le Pen życzy znaczna większość naszej prawicy. Widzą w niej mścicielkę, która ma szanse symbolicznego ukarania zadufanego w sobie Macrona, a przy okazji podważyć dotychczasowy porządek w zachodniej Europie. Zwycięstwo Le Pen byłoby więc „zwycięstwem w zastępstwie” nad Unią Europejską, liberałami, Niemcami, a nawet nielubianą przez prawicę Platformą Obywatelską.
Przyznam, że takie podejście wydaje mi się zupełną małostkowością. Choć zabrzmi to cynicznie, dla Polski małe znaczenie ma to, czy wygra prawicowiec, czy liberał. Nie ma nawet znaczenia to, czy wygra kandydat dobry dla Francuzów, czy też dla nich zły. Dla Polski jedynym kryterium powinno być to, czy ten kandydat będzie zgodny z naszymi regionalnymi i geopolitycznymi interesami, czy też nie. Jeden wpływowy polityk PiS stwierdził ostatnio, że lepiej, by przegrał Macron, bo pod jego kierownictwem Francja sprzedawała po chichu broń Rosji. To prawda, to kompromitujące, że Macron na to pozwolił. Ale mimo to Macron opowiedział się za sankcjami na Rosję. Le Pen nie dość, że mówiła ostatnio, że Ukraina to rosyjska strefa wpływów, nie dość, że była finansowana przez Rosję, to jeszcze przed wyborami ogłosiła, że jest przeciwna embargu na rosyjskie surowce energetyczne. A wiele wskazuje na to, że odcięcie Putina od europejskich opłat za surowce zabolałoby go najbardziej. Owszem, przeciw sankcjom na energię rosyjską opowiadają się też Niemcy, Węgry i Austria. Ale nie mówimy teraz o wyborach w tych krajach, ale we Francji.
Życzenie więc przegranej Macronowi przez dużą część polskiej prawicy wygląda na zachowanie niezwykle krótkowzroczne. Dziś to NATO i USA gwarantują Polsce bezpieczeństwo. Le Pen zaś jest politykiem antynatowskim i antyamerykańskim, który dążyłby do osłabienia Unii Europejskiej i związków Europy ze Stanami. Nowy porządek w Europie, po zwycięstwie Le Pen, wcale nie musiałby być dla Polski dobrą wiadomością.