Gmina Wińsko w województwie dolnośląskim. Osiem tysięcy mieszkańców i pani wójt – Jolanta Krysowata-Zielnica. Prężna, bezpośrednia i energiczna. Od zawsze interesował ją człowiek: jako dziennikarka otrzymywała niemal wszystkie prestiżowe nagrody za swoje reportaże społeczne. Gdy objęła urząd w 2014 r., w pobliskiej Rudawie na zagospodarowanie czekał budynek po szkole, a w centrum Wińska piękna kamienica po ośrodku zdrowia. Pani wójt chciała otworzyć dom opieki społecznej, proponowała, by dzierżawcą została Caritas. Niestety, budynków nie dało się przysposobić zgodnie z wymogami. – Myślę, że ktoś bardzo się o nie modli – rzuciła jednemu z rozmówców, który tłumaczył jej, że Caritas budynku wydzierżawić nie może. – Pani w to wierzy? – zapytał. – Tak. Jestem wierząca – odparła.
Zupa na piecu
Polscy repatrianci ze Wschodu rozwiążą nasz problem – przyszło jej do głowy. Myśląc o wyludniających się miejscowościach, doszła do wniosku, że im liczniejsze rodziny przyjadą, tym lepiej. Jej pomysł w marcu ubiegłego roku jednogłośnie poparła rada gminy. Dzięki programowi „Rodak”, który organizuje powrót do kraju polskich zesłańców lub ich potomków, zaprosili zza wschodniej granicy dwanaście polskich rodzin.
– Korzyści, jakie mieliśmy w związku z decyzją, przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Zyskaliśmy możliwość odremontowania pustostanów, które straszyły i ręce do pracy – mówi pani wójt. Na podstawie Ustawy Repatriacyjnej państwo przekazało gminie 2 mln złotych. Dzięki nim w odremontowanej kamienicy w Wińsku powstały trzy mieszkania, a w Rudawie – dziewięć. Niespełna rok po podjęciu decyzji wszystko było gotowe. Na nowych mieszkańców w kuchni czekała nawet… gorąca zupa. – Gdy komuniści wywozili ich dziadków na Syberię, musieli zostawić niemal wszystko, często wraz ze stojącym na kuchni jedzeniem – wyjaśnia Jolanta Krysowata-Zielnica. – Chcieliśmy, by ich potomkowie wracając po latach, mieli poczucie, że to wszystko czeka na nich jak we własnym domu.
Przyjechali z dalekiej Syberii. Najpierw kilkunastoosobowa rodzina Bujalskich: mama, tata, siedmioro dzieci, zięciowie i wnuki. Na wyjazd od momentu, gdy zapisali się do programu repatriacyjnego, czekali dziesięć lat. – Gdy wysiedli z busa przed kamienicą w Wińsku, przez moment przestraszyła mnie moja sprawczość. Jednym pomysłem wprowadziłam zamieszanie w życiu tak wielu ludzi. Przejechali pięć tysięcy kilometrów po to, by zamieszkać w zupełnie innym otoczeniu i mówić zupełnie innym językiem. Po chwili wątpliwości powiedziałam sobie jednak raz jeszcze, że to się musi udać – wspomina pani wójt.
Złota rączka
Dwupiętrowa kamienica dwieście metrów od rynku w Wińsku. Klatki schodowe błyszczą świeżością, mieszkania wypucowane. W progu wita mnie 55-letni Jerzy. Dłonie ma szorstkie od pracy. Przyjechali z maleńkiej miejscowości w Kazachstanie, gdzie wodę nosiło się w wiadrach ze studni. Jerzy prowadził zakład samochodowy, jego żona Ludmiła zajmowała się dziećmi. Dzień po przyjeździe w jednym z zakładów naprawił maszynę, która stała niesprawna przez cztery lata. Podczas wizyty u kard. Henryka Gulbinowicza we Wrocławiu chciał zreperować zepsuty zegar. Zdał już polskie egzaminy z elektryki.
Jerzy opowiada chętnie. O zesłaniu babci i dziadka w 1936 r. z okręgu kamieńsko-podolskiego do okręgu akmolijskiego w dzisiejszym Kazachstanie i o tym, jak kopali ziemianki, by przetrwać pierwsze zimy. – Dziadek mówił po polsku, znał polską historię – wspomina Jerzy. Za Stalina NKWD zamknęło go w więzieniu. Nie wrócił. Za co dokładnie, nie wiedzą. W tamtych czasach wystarczył przecież drobiazg, by narazić się władzy. – Ja „Ojcze nasz” umiem, ale po rosyjsku – Jerzy recytuje modlitwę. Po polsku nie mówi, bo za komunizmu lepiej było nie przyznawać się, skąd się pochodzi. Później nie było możliwości, by się uczyć. Teraz chwyta każde słowo od dzieci, które od miesiąca uczą się w polskiej szkole.
– A u was samochód jest? – zmienia na chwilę temat. – Ja naprawię, polakieruję… – proponuje. Jerzy aż rwie się do pracy. Naprawia nowym sąsiadom, co tylko może. Niestety, załatwianie formalności, które pozwolą mu podjąć pracę, jeszcze trwa: rodzina Bujalskich dostała właśnie dowody osobiste, ale czeka jeszcze na pozwolenia na pracę.
To nasz kraj
Tydzień po rodzinie Bujalskich do Wińska przyjechały: babcia Rozalia Kulikowska, mama Eugenia Bliżeńska i jej córka Maria. Zamieszkały w elegancko odremontowanym budynku po szkole w Rudawie.
– Moich dziadków zesłano na Syberię tuż po ich ślubie w 1936 r. – pani Rozalia opowiada po polsku, z wyraźnym rosyjskim akcentem. – Inni członkowie rodziny pozostali na Kresach, a po wojnie przyjechali do Polski. Od kilkunastu lat jest tu także mój syn. My wróciłyśmy jako ostatnie. Kokczetaw, z którego pochodzą, to 135-tysięczna miejscowość. Oprócz muzułmanów mieszkają tam prawosławni, protestanci i katolicy. Każda nacja ma swoją religię, a katolicyzm szczególnie łączy się tu z polskością. – Naszą parafię prowadzą polscy misjonarze – pani Rozalia pokazuje zdjęcie ładnego, murowanego kościoła w kalendarzu, który przywiozła z Kazachstanu. Maria uczyła się języka i kultury polskiej w czymś w rodzaju domu kultury. Po polsku mówi jednak nieśmiało. Podobnie jak mamie, brakuje jej słów, by wyrazić dokładnie to, co chce.
Czy są szczęśliwe? – Bardzo. Przecież to nasz kraj – mówi pani Rozalia. Na buziach Eugenii i Marii gości radość, ale w oczach pojawia się smutek. – Dobrze nam tu, ale też tęsknimy. To nie są łatwe decyzje – mówią. Wszystko, czym żyły do tej pory, zostawiły tysiące kilometrów stąd. Potrzebują czasu, by się przyzwyczaić.
Z otwartymi rękami
– Dlaczego ich sprowadziłam? – pani wójt nie ma wątpliwości. – Przecież miejsce tych ludzi jest tu, w ich kraju. Tylko pociąg z nimi się spóźnił.
Gmina Wińsko czeka na kolejnych repatriantów. Przyjazdy przedłużają się ze względu na sytuacje osobiste i formalności. Przyjadą m.in. dwaj kucharze: ojciec i syn. Pani wójt już planuje otworzyć w Wińsku kazachską restaurację albo hotel z kazachską kuchnią. Potomkowie polskich zesłańców zapisują się na listę repatriacyjną i przyjeżdżają zarówno dlatego, że czują się Polakami, ale też dlatego, że w Polsce jest dużo łatwiej. – Step nie daje warunków do życia. Podobnie jak inne miejsca na Syberii – mówi Jolanta Krysowata-Zielnica. Teraz, korzystając z Ustawy Repatriacyjnej, możemy tę historię odwrócić. Z korzyścią dla naszych rodaków i dla naszego kraju.