Pani Zofia opowiada o programowych mordach na Polakach za wschodnią granicą jeszcze przed 1939 r., zsyłkach na Syberię, dyskryminacji, jakiej doświadczyli po II wojnie światowej. – To jest nasz moralny obowiązek, żeby ludziom tak bardzo skrzywdzonym przez los tylko dlatego, że są Polakami, umożliwiać powrót do kraju – mówi. Wspomina o niestabilnej sytuacji w republikach środkowej Azji: Kirgizji, Tadżykistanie, Uzbekistanie, gdzie dochodzi czasem do czystek etnicznych. – Równocześnie to nasz narodowy interes: bo oni często posiadają praktyczne zawody rzemieślnicze, których w naszym kraju brakuje. I potrafią pracować – dodaje.
Zofia Teliga-Mertens, emerytowana nauczycielka akademicka rolnictwa, wita mnie w swoim mieszkaniu, w jednej z wrocławskich przedwojennych kamienic. Przedstawia Alinę, 19-latkę przysłaną przez polskich księży z Uzbekistanu, mieszkającą z nią od trzech miesięcy. Patrząc na Alinę dochodzę do wniosku, że działalność repatriacyjną, którą pani Zofia rozpoczęła w 1945 r., gdy wraz z mamą organizowały w Kazachstanie przyjazd 20 tys. polskich rodaków ze Związku Radzieckiego do kraju, i rozwinęła w latach 90., kontynuuje do dziś.
Historia, która niepokoi
– Świat nie jest czarno-biały. A człowiek może wybierać takie działanie, które czyni go bardziej ludzkim, pomimo warunków, w jakich się znajduje – ta myśl wraca do mnie uporczywie podczas spotkania. Rozmawiamy kilka godzin: o działaniach społecznych, jakie podejmowała we wczesnej młodości w gospodarstwie na Wołyniu, o wyczerpującej pracy fizycznej na zsyłce w okolicach Archangielska, a potem – gdy nie udało im się przyłączyć do Armii Andersa – w Kazachstanie. Mówi o próbie spełnienia marzeń – by jako agronom poprawić możliwości uprawy na nieurodzajnych kieleckich piaskach, i o wykonywanej przez dużą część życia pracy szkoleniowej rolników na każdym szczeblu: od studentów przez kierowników gospodarstw do rolników indywidualnych; pisaniu do prasy rolniczej.
Historia pani Zofii fascynuje i niepokoi. Jej ojciec, Stefan Teliga, chłop z kieleckiego, za bohaterską walkę w Legionach Piłsudskiego otrzymał krzyż Virtuti Militari i działkę osadniczą w powiacie krzemienieckim na Wołyniu. 45 hektarów ziemi, na której zbudował 240-metrowy dom i siedem budynków gospodarczych. Osadę nazwali Wolą Rycerską. Jej matka, Zofia, wychowała się na Zaolziu. Pierwszego brutalnego przesiedlenia: z Czech do Polski doświadczyła zaraz po I wojnie światowej.
Oboje rodzice z zaangażowaniem działali w Stronnictwie Ludowym: organizowali spółdzielnie dla rolników, ułatwiające produkcję i sprzedaż wyrobów, wspierali szkolnictwo. Panią Zofię do chrztu trzymał sam Wincenty Witos – do czego potem, w PRL-u pani Zofia się przyznawała, chociaż ze względu na to, że Witos był trzykrotnym premierem w kapitalistycznej Polsce – lepiej się było nie przyznawać. – Polityką interesowałam się od kołyski – wspomina. – I pewnie w naiwnym wieku 16 czy 18 lat, w którym człowiek chwyta idee niemożliwe do wprowadzenia w życie, Stronnictwo Ludowe okazałoby się dla mnie niewystraczające. Myślę, że stałabym się działaczką partii komunistycznej. A przecież los tych ludzi bywał straszny – Zofia Teliga-Mertens opowiada, jak już po wojnie dowiadywała się o przypadkach, gdy polscy komuniści byli ścigani, osadzani w obozie w kraju, i wymieniani na schwytanych przez Związek Radziecki polskich szpiegów. – A tam stawiano tych naszych komunistów pod ścianą – mówi. – Dlaczego? Tego do dziś nie potrafię wytłumaczyć. Uratował ją prawdopodobnie, i ocalił jej człowieczeństwo – jak sama uważa – wybuch II wojny światowej.
Może mieliśmy szczęście?
Pani Zofia do swojej przeszłości podchodzi z dużym dystansem. Ma umiejętność spoglądania na wydarzenia z życia z różnych perspektyw. – Gdy powstawało Stowarzyszenie Sybiraków, zdarzało się, że ludzie zalewali się łzami, mówiąc o zesłaniu. Pytałam wtedy, co by było, gdybyśmy nie zostali zesłani? Mieliśmy duże szanse zginąć podczas bombardowań (doświadczyłam tej ogromnej niepewności i lęku, gdy – jeszcze w Woli Rycerskiej – nasłuchiwałam silników nadlatujących bombowców i uciekaliśmy z domu), mogliśmy dostać się w łapance do obozu koncentracyjnego, zostać brutalnie zamordowanym przez banderowców, którzy na moim Wołyniu rozpoczęli czystki wkrótce po tym, jak trafiłam do Archangielska. A partyzantka – w czasie wojny i po wojnie to był koszmar – dodaje. – Owszem doświadczaliśmy głodu i chorób, ale ja tam chorowałam na czerwonkę i przeżyłam, a mój stryj chorował na nią na Kieleczczyźnie i nie przeżył. Nie można widzieć tylko jednej strony i rozczulać się nad sobą za bardzo – podsumowuje.
Młodzi niech pojadą
Potrafi być zdystansowana, wręcz oschła. I potrafi być troskliwa, serdeczna. Od dziecka wyczulona na los ludzi: opowiada o tym, jak pomagała zbierając książki w Woli Rycerskiej do nowotworzonej biblioteki dla mieszkańców okolicznych wiosek, o relacjach, które budowała z miejscowymi na Syberii, pomocy socjalnej i odwiedzaniu rannych polskich żołnierzy w szpitalach w Moskwie. – Chciałam jak najszybciej być pożyteczna – wyjaśnia.
Doświadczenie Kazachstanu, repatriacji, chęć – by nie tyle „mieć” dla siebie, co „być komuś potrzebnym” – zdają się później w jej życiu nabierać szczególnego znaczenia. Dzięki nim jako sześćdziesięciokilkulatka jest gotowa, by podjąć kolejne ważne i zdawałoby się niemożliwe do realizacji zadania. – W 1992 r. spotkałam w Piasecznie u koleżanki może dwudziestoletniego Walerego z Kazachstanu. „Ja tu będę naszych grobów pilnować, a ty jedź i ściągnij do ojczyzny rodzinę” – poleciła mu babcia, zesłanka z Żytomierszczyzny do Kazachstanu w latach 30. Przyjechał „w ciemno”. Pani Zofia pomogła mu znaleźć sponsorów, którzy ufundowali mieszkanie, i zagospodarować się wraz z rodziną Polsce. Z Kazachstanu zaczęły się do niej zwracać kolejne osoby. – Jesteśmy starzy i zruszczeni. Nie rozmawiamy po polsku, ale modlimy się jeszcze w tym języku i śpiewamy pieśni – pisali do niej w listach sędziwi Polacy. I dodawali – My możemy tu zostać, ale młodzi niech pojadą. – Oni nie powinni zostać – mówiła i postanowiła sprowadzać Polaków całymi klanami: dziadków, rodziców i dzieci. – Te rodziny ze wschodu są piękne, udało im się utrzymać bliskie relacje między sobą w trudnych warunkach. U nas się za mocno porozluźniało. I potrzeba nam przykładów tych pięknych, trwałych, wielopokoleniowych rodzin na naszej ziemi – dodaje pani Zofia.
Żeby mieć gdzie ulokować repatriantów, zaczęła – wraz z żyjącą jeszcze wówczas mamą – starać się o rekompensatę od państwa za pozostawione na Wschodzie mienie. Oszacowano je na 1,3 miliona złotych, dano połowę z tego: w postaci trzech zniszczonych posowieckich bloków mieszkalnych w Sośnicy pod Bolesławcem na Dolnym Śląsku. Pani Zofia rozpoczęła procedury urzędnicze i nadawanie mieszkań zaproszonym na własność. – Wtedy też po raz pierwszy spotkałam się z absurdalnością niektórych przepisów prawa repatriacyjnego – skonstruowanych tak, jakby miały uniemożliwić przyjazd Polaków do kraju – mówi. – Im mniej zesłańców pozostawało jeszcze na tym świecie, tym więcej przepisów zniechęcających ich do powrotu do kraju powstawało – podsumowuje kąśliwie i z żalem niesłużącą ustawę repatriacyjną z 2000 r.
Korzyść dla kraju
W latach 1996–2008 sprowadziła ponad 200 osób. – To mogło trwać dużo krócej – mówi. W tym czasie zaciągnęła dług na remont pierwszego z dachów, spłacając znaczną jego część z własnych oszczędności i emerytury. W remoncie pozostałych dachów, sieci wodno-kanalizacyjnej pomogły firmy. Repatrianci ponaprawiali i odnowili zdewastowane przez szabrowników mieszkania, podjęli pracę. – Jedno jest pewne, że dla kraju ciężarem nie są. Udowodnili, że nie żyją na garnuszku. Mało piją a dużo pracują – dosadnie podsumowuje pani Zofia. – Przez małe polskie zakłady byli wręcz rozchwytywani: ponieważ zgodnie z zasadami obowiązującymi repatriantów zobowiązywali się do pozostania w zakładzie przez określony czas. Dzięki temu pracodawcy mogą inwestować w rozwój pracownika nie obawiając się jego szybkiego odejścia – mówi.
Niestety, większość ze sprowadzonych rodzin nie chce mówić dziennikarzom ani o swoich osiągnięciach, ani o przeszłości. Kiedyś występowali w telewizji i reportażach prasowych. Odkąd pomylono imiona żon i mężów w artykule, co w tak małej społeczności, o specyficznym sposobie myślenia jest ważne – stronią od mediów. Obawiają się też zazdrości: zarzutów, że to co mają przyszło im łatwo dzięki hojności pani Zofii. Wolą żyć w ukryciu własnym życiem
Jest tyle do zrobienia
Pani Zofia tylko chwilę rozmawia o ogólnopolskiej akcji społecznej, rozpoczętej w styczniu tego roku: by za działalność na rzecz zesłańców odznaczyć ją orderem Orła Białego. To ważne – jednak bardziej niż o odznaczeniu woli mówić o kolejnych zadaniach do zrobienia. Żyje losami kolejnych osób, m.in. Polaków z Uzbekistanu, sprowadzanych do Wrocławia przez księży. Ze zrozumieniem i troską opowiada o lekarce, mającej problemy z nostryfikacją dyplomu i jej mężu – Uzbeku – który próbuje zaaklimatyzować się w nowych, polskich warunkach. Jako jedna z niewielu prywatnych osób mocno zareagowała na próby odesłania na Ukrainę rodziny, uchodźców z Donbasu. – Myślę kategoriami gospodarczymi i w sposób praktyczny – wyjaśnia. – To piękna dwudziestoosobowa rodzina, wpuszczona do nas przecież legalnie. I nieważne czy są Polakami, Ukraińcami czy Rosjanami. Nie można ich rozdzielać, wyrzucać dzieci ze szkoły. A tylu mężczyzn, którzy są w tej rodzinie – to kolejne ręce do pracy w naszym kraju w bardzo poszukiwanych zawodach metalurgicznych. Nie można tego marnować. – Mam coraz mniej sił i niedługo będę znikać z tego świata – stwierdza. – A tyle jeszcze można zrobić: w samej Sośnickiej „Kresówce”, gdzie jest jeszcze co najmniej czterdzieści mieszkań, które można podarować repatriantom. W innych miastach, gdzie – gdyby znaleźli się wolontariusze i sponsorzy – można by znaleźć niejedno tanie mieszkanie i umożliwić powrót kolejnym Polakom zza wschodniej granicy. – Jako ich ojczyzna i jako społeczeństwo, jesteśmy im to winni – mówi pani Zofia.