Kwestia powrotu do kraju mieszkających na Wschodzie Polaków jest tak stara, jak sama III Rzeczpospolita. Zajmowały się nią wszystkie kolejne rządy niepodległego państwa, jednak nigdy dotąd nie zdołano owego problemu ani należycie zdefiniować, ani tym bardziej, choć częściowo, rozwiązać.
Nikt się o nich nie upomniał
Sprawa jest złożona, tak jak złożona jest historia polskiej diaspory na Wschodzie. W 1921 r. zwycięska Polska podpisała z pokonaną Rosją sowiecką traktat pokojowy w Rydze. Ustanowione nim granice obejmowały po polskiej stronie kilka milionów Polaków mieszkających na wschód od Bugu, jednak pozostawiały prawie 1,2 mln rodaków, którzy zamieszkiwali wysunięte bardziej na wschód terytoria przedrozbiorowej Rzeczypospolitej. Ludzie ci żyli głównie na Białorusi i Ukrainie. Tamtejsi Polacy w połowie lat 30. padli ofiarą stalinowskiego terroru. Jednym z jego przejawów były przymusowe deportacje do krajów Azji Środkowej, które formalnie stanowiły republiki radzieckie, faktycznie jednak były sowieckimi koloniami. Liczba zesłanych tam Polaków jest trudna do ustalenia, z pewnością jednak przekraczała 100 tys. osób.
Niebawem dołączyli do nich nowi zesłańcy, tym razem z terenów wschodniej Polski, zaanektowanej w 1939 r. przez Związek Sowiecki. Okupanci, w ramach trzech masowych deportacji, przemieścili na wschód – na Ural, do Azji Środkowej i na Syberię – grubo ponad milion osób. Części spośród nich po kilku, czasem kilkunastu latach udało się wydostać z niewoli: najpierw z Armią Andersa, potem na skutek umów polskich władz komunistycznych z Moskwą. Duży, trudny do oszacowania odsetek – rzędu kilkuset tysięcy osób – pozostał jednak na miejscu.
Pozostali z konieczności, bo nikt się o nich nie upomniał. Ludzie ci w rozmaity sposób próbowali ułożyć sobie życie. Zesłańcy w Kazachstanie – tych było najwięcej – według sowieckiej nomenklatury nie byli więźniami, ale wyrzucano ich z wagonów w gołym stepie, bez jakichkolwiek środków przeżycia. Ci, którzy nie umarli z głodu i wyczerpania, z czasem, jako ludzie „wolni”, znaleźli sobie jakieś zajęcie, jakąś namiastkę stabilizacji. Tak dotrwali do 1989 r.
Przeszkody zamiast ułatwień
W wolnej Polsce wiele osób i organizacji społecznych zwracało uwagę na moralną konieczność objęcia tych rodaków opieką, włącznie z zapewnieniem im prawa powrotu do kraju. Słowa „powrót” w tym wypadku nie należy traktować dosłownie, ponieważ tereny, z których wywieziono polskich mieszkańców Azji Środkowej, obecnie już do Polski nie należą. Chodzi tu bardziej o powrót do wspólnoty języka i kultury, a także powrót do obszaru czynnej i suwerennej władzy polskiego państwa. Ten ostatni aspekt „powrotu” dotyczy potomków obywateli polskich, zesłanych w latach 1940–1941. Poza nimi, jak już wiemy, byli jednakże zesłańcy wcześniejsi, którzy obywatelstwa polskiego nigdy nie posiadali. Im także należy się prawo „powrotu”, gdyż państwo polskie z definicji opiekuje się wszystkimi rozsianymi po świecie Polakami. W pierwszej kolejności – tymi przesiedlonymi z przymusu.
Jest jeszcze milionowa rzesza Polaków, potomków obywateli polskich, mieszkających na byłych terenach RP, które dziś wchodzą w skład Litwy, Białorusi i Ukrainy. To osobne zagadnienie, wykraczające poza rozmiary tego artykułu. Ale trzeba tu powiedzieć chociaż jedno: również oni mają moralne prawo do zamieszkania na terytorium obecnego państwa polskiego. Oczywiście jeżeli tylko tego zechcą.
III RP rodakom ze Wschodu tego nie ułatwiała, czasem wręcz stawiając im przeszkody. Przyczyny były rozmaite. W przypadku Polaków z Litwy, Białorusi i Ukrainy chodziło o niezadrażnianie stosunków Polski z nowymi, niepodległymi sąsiadami. Polacy z Kazachstanu, Uzbekistanu i innych republik azjatyckich byli jednak w innej sytuacji. Po pierwsze – mieszkali daleko od polskich granic wschodnich, a jakiekolwiek czynne akcje polskich władz nie narażały tu Warszawy na zarzut kwestionowania układu terytorialnego, jaki powstał w 1945 r. Po drugie – byli zesłańcami lub potomkami zesłańców, co wiązało się ze szczególnym moralnym zobowiązaniem do opieki. Po trzecie wreszcie – byli znacznie mniej liczni niż ich rodacy spod Wilna, Grodna czy Lwowa, co ułatwiało państwu polskiemu, operującemu ograniczonym budżetem, skuteczne działanie.
Niezauważalny strumyczek
Dotychczasowa ustawa składała obowiązek opieki nad imigrantami w ręce samorządów. Było to dziwne, zważywszy że problem opieki nad rodakami za granicą leży jak najbardziej w gestii państwa. To państwo winno być inicjatorem i czynnym promotorem jakiejkolwiek akcji przesiedleńczej, zaś rolą samorządów w tej materii jest pełnienie funkcji pomocniczych, skądinąd jak najbardziej pożytecznych. Stało się inaczej i w efekcie cała inicjatywa zaczęła usychać. Gdy jedne samorządy wyrażały gotowość przyjmowania rodaków ze Wschodu, inne – a takich była większość – nie wyrażały tym zainteresowania. Z tego powodu do Polski przypływał dotąd jedynie mały, praktycznie niezauważalny strumyczek repatriantów: około 200 osób rocznie.
Nowa ustawa składa obowiązek przyjmowania Polaków ze Wschodu na państwo. To ono finansować będzie sumą 25 tys. złotych każdego repatrianta. Pod warunkiem że sumę tę przeznaczy na dofinansowanie zakupu mieszkania lub na opłatę czynszu. W sytuacji gdy repatriant znajduje się już pod opieką samorządu, państwo zrefunduje miastu czy gminie koszty jego adaptacji. Kolejną zmianą jest możliwość przyjazdu do Polski ze współmałżonkiem, który nie ma polskiego pochodzenia. Brak takiej możliwości był do tej pory poważnym hamulcem decyzji powrotu: wiele osób, mając do wyboru Polskę albo najbliższą rodzinę, decydowało się pozostać u siebie.
Zmiany te, jak szacują władze, zwiększą pięciokrotnie napływ do kraju Polaków ze Wschodu. W ciągu dziesięciu lat ma ich do nas przybyć 10 tysięcy, niewykluczone jednak, że liczba ta się powiększy.
Czas zacząć działać
Już w maju przybyła do Polski objęta nową ustawą pierwsza grupa Polaków z Kazachstanu i Uzbekistanu. Pani Eugenia Orłowa, z mężem Rosjaninem, która do Piotrkowa Trybunalskiego przybyła z Taszkientu, o powrót do kraju starała się od 1991 r. Dotąd bezskutecznie, mimo że jej córka już od 1994 r. mieszka w Krakowie.
Nowe regulacje mają też swoje słabe strony. Po pierwsze – są spóźnione i to aż o całe pokolenie. Gdyby wprowadzono je niedługo po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, udałoby się przerzucić do kraju tysiące ludzi skrzywdzonych najbardziej: tych, którzy osobiście doznali zesłania. Dziś olbrzymia większość z nich już wymarła, a dobrodziejstwa ustawy dotyczyć będą ich dzieci i wnuków.
Zastanawia też brak objęcia działaniem ustawy wschodniej części Ukrainy. Miejscem stalinowskich wywózek była przecież nie tylko daleka Syberia czy Azja Środkowa, lecz także kopalnie Donbasu. Żyją tam do dziś potomkowie więźniów-górników. Ludzie ci cierpią na skutek rosyjskiej agresji. Ich także państwo polskie powinno odnaleźć, policzyć i dać im możliwość powrotu.
Jak w rodzinnym domu
Jesteśmy bardzo wdzięczni państwu polskiemu za to, że nas przyjęło. W Donbasie każdego dnia słyszeliśmy o zabitych i rannych. Na wschodzie Ukrainy w powietrzu unosi się atmosfera prawdziwej wojny. To jest jakieś szaleństwo, które trudno zrozumieć. Tym bardziej że zdaje się ono nie mieć końca.
W styczniu 2015 r. ewakuowano pierwszą grupę Polaków z Doniecka. Pół roku później drugą, z Mariupola. To było około 200 osób. Zostaliśmy przyjęci w ośrodku Caritas w Rybakach na Warmii.
Polacy byli bardzo życzliwi. Zaraz po przyjeździe zajęli się nami lekarze, wolontariusze i okoliczni mieszkańcy, którzy przynosili nam jedzenie i ubrania. Niektórzy przychodzili tylko po to, żeby nas przywitać, powiedzieć dobre słowo czy wspólnie pośpiewać. Nie pamiętam ani jednej przykrej sytuacji. Okazano nam tyle ciepła, że aż trudno wyrazić to słowami. Czuliśmy się jak w rodzinnym domu.
Oczywiście są problemy, z którymi trzeba się zmagać. Niektórzy wciąż czekają na mieszkanie, inni mają problemy ze znalezieniem pracy. Ale ludzie, których znam z naszego Towarzystwa Kultury Polskiej Donbasu, czują się w Polsce jak u siebie, bo czują się Polakami, także ci, którzy jeszcze nie otrzymali obywatelstwa.
Walentyna Staruszko