Po prawej stronie bazyliki Narodzenia, od placu Żłóbka, bierze początek uliczka wiodąca do Groty Mlecznej. Tradycja głosi, że to tam Maryja miała karmić Jezusa. Sklepikarze naganiają pielgrzymów w różnych językach. Przybysze to ich nadzieja na utrzymanie. Ubrany w dresową bluzę i wytarte dżinsy ciemnowłosy nastolatek zaprasza do swojego sklepu. Gdy wchodzimy, zamyka drzwi na klucz i prowadzi na zaplecze. Chłopak nazywa się Saliba Bandak. Personalia zdradzają, kim jest. Jego imię odnosi się do krzyża, a nazwisko odziedziczył jako przedstawiciel jednego z najzacniejszych chrześcijańskich rodów w mieście.
Jak w klatce
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu Betlejem było chrześcijańskie. Dziś wyznawcy Chrystusa stanowią w nim mniejszość. Jak do tego doszło? Historia jest skomplikowana. Istotne jest jednak to, że dziś wciąż często nie widzą tu dla siebie miejsca. Opuszczają ziemię, na której ich przodkowie obecni byli przez tysiąclecia. – Jest ciężko – zaczyna opowiadać Saliba. – Młodzi ludzie po skończeniu szkół czy uniwersytetów nie mają tutaj zatrudnienia. Wszystko przez izraelską okupację. Dusimy się jak zamknięci w klatce. A ruszyć się z miasta nie jest łatwo. Nie można nawet spokojnie dotrzeć do oddalonej o kilkanaście kilometrów Jerozolimy. Nie każdy dostanie zezwolenie, żeby choć odwiedzić tamtejsze święte miejsca.
Leżące na Zachodnim Brzegu Jordanu miasteczko narodzin Chrystusa jest oddzielone od terytorium Izraela wysokim na dziewięć metrów betonowym murem. Mieszkańcy, żeby go przekroczyć, muszą mieć zezwolenie i przejść przez izraelski punkt kontrolny. Większość nie ma na to szans. Saliba i tak jest w niezłej sytuacji, pochodzi z poważanej rodziny, ma swój sklep. Dla dziesiątek tysięcy innych to odcięcie od świata oznacza bezrobocie, marazm i brak nadziei. Tu, do Betlejem, każdego roku przyjeżdżają miliony ludzi przywożących ze sobą pieniądze. Co mają powiedzieć mieszkańcy tych miast i wiosek, którzy nie mają tyle szczęścia?
Na terytoriach palestyńskich żyje niespełna 40 tys. wyznawców Chrystusa – prawosławnych, katolików, ale także nielicznych ewangelików i wyznawców kościołów orientalnych: syriackiego, koptyjskiego czy ormiańskiego. Na Zachodnim Brzegu Jordanu stanowią oni około 1 proc. populacji, a w Strefie Gazy nawet nie zbliżają się do 1 proc. Ich liczba wciąż maleje. – Palestyńscy chrześcijanie emigrują z powodu strachu – mówi ks. David Neuhaus, duszpasterz katolików hebrajskojęzycznych, a w przeszłości wieloletni członek władz organizacji B’Tselem dokumentującej przypadki łamania praw człowieka na terytoriach okupowanych. – Palestyńskie społeczeństwo nie jest rozwinięte i stabilne. Nie ma też warunków do rozwoju. Chrześcijanie stanowią w nim nieznaczny ułamek, dlatego panuje wśród nich ogromne poczucie zagrożenia. To naturalne dla takiej mniejszości. Uciekają, bo mają dość niepewności, chcą lepszego, spokojnego życia dla siebie i swoich dzieci.
Strefa duchów
Johnny i Claire Anastas mieszkają kilka metrów od muru separacyjnego. Ich dom został ogrodzony z trzech stron. Betonowa ściana zasłania światło słoneczne. Izraelscy żołnierze z wieży strażniczej zaglądają do ich kuchni. Nastoletnie dzieci Anastasów przyznają, że jak dorosną, zamierzają wyjechać. – Serce mnie boli, gdy to słyszę, ale nie będę ich powstrzymywał. Nasza okolica to strefa duchów, a nie miejsce dla młodych ludzi – mówi Johnny Anastas. – Prawie nie odwiedzamy rodziny, która mieszka kilkaset metrów stąd, po drugiej stronie muru – dodaje jego żona. – Przepustki dostajemy tylko kilka razy w roku, na chrześcijańskie święta.
Kilkudziesięcioosobowa grupa palestyńskiej młodzieży przez kilka lat przygotowywała się do wyjazdu na ubiegłoroczne Światowe Dni Młodzieży w Krakowie. Zabiegi dyplomatyczne Patriarchatu Jerozolimy służące temu, by do wyjazdu mogło dojść trwały przez wiele miesięcy. Mimo to kilkanaście osób nie otrzymało zgody izraelskich władz na wylot z lotniska pod Tel Awiwem. Musieli lecieć przez Amman. – To była trudna i skomplikowana podróż – mówi opiekun grupy Mughannam Ghannam. – Po drodze przeszliśmy przez sześć checkpointów. Na każdym czekała nas wnikliwa kontrola. W naszym przypadku sytuacja wygląda zupełnie inaczej niż gdzie indziej na świecie, nie możemy po prostu kupić biletu i wybrać się w podróż. – To bezsilność – rozkłada ręce ks. Bashar Fawadleh, który odpowiadał za grupę podróżującą przez Tel Awiw. – Mimo że wszystko było załatwione, a wszyscy członkowie grupy sprawdzeni przez izraelskie służby, siedem osób zatrzymano na lotnisku. Nie pozwolono im polecieć do Polski. Po kilku latach przygotowań. Szczęśliwie, po wielu wysiłkach, kilka dni później dolecieli przez Amman.
Nie udało się to młodym ludziom ze Strefy Gazy, nazywanej często więzieniem pod gołym niebem. Spośród garstki tamtejszych chrześcijan wypuszczono tylko dwoje. Reszcie nie pozwolono wyjechać. – Nasi przyjaciele modlili się o to, by być w Polsce z papieżem. To upokarzające, że nie dostali takiej szansy – mówi Sally Nazar, jedna z dwojga szczęściarzy. Dla niej i jej kolegi Yousufa był to pierwszy, a kto wie czy nie jedyny taki wyjazd. – Nie żyjemy jak normalni ludzie, nie mogliśmy się nadziwić, jaką wolnością cieszą się inni chrześcijanie. Doceńcie to. My w strefie rządzonej przez radykalny islamski Hamas nie możemy nawet spokojnie wyjść z domu, nosić krzyżyka, być sobą, a nawet ubierać się tak, jak chcemy.
Odejdź, giń albo płać
Gdy palestyńskich chrześcijan pyta się o relacje z muzułmanami, niemal zawsze odpowiadają sloganami o tym, że są dziećmi jednego Boga, albo że przede wszystkim łączy ich narodowość i wspólny los pod okupacją, a przynależność religijna to sprawa drugorzędna. – Wszyscy jesteśmy braćmi – to zapewnienie można usłyszeć niemal za każdym razem. – Ludzie po prostu boją się mówić, jak jest naprawdę – zdradza jednak Samir, choć to nie jest jego prawdziwe imię; prosił, by tak go przedstawić z obawy o rozpoznanie. Lękał się tak bardzo, że nie chciał wypowiadać się „pod nazwiskiem” nawet dla polskiej prasy. – Jestem gotowy żyć z każdym, ale pod warunkiem wzajemnego szacunku. Oni nie uznają naszej godności, chcą podporządkowania się: „jeśli się nie zgadzasz, odejdź, giń albo płać haracz” – opowiada mężczyzna i przywołuje kolejne historie upokorzenia ze strony sąsiadów. – Chłopak z mojej rodziny zakochał się w muzułmance. Oszołomiony dał się namówić na przejście na islam, byle tylko się z nią ożenić. Jej rodzina zmusiła go, by w największej gazecie ogłosił, że wyrzeka się wiary. Gdy to zrobił, wyśmiali go i oznajmili, że może zapomnieć o ukochanej. Rzucił się z dachu Centrum Notre Dame w Jerozolimie. Podobnych historii jest więcej.
– To prawda, że życie wśród przytłaczającej muzułmańskiej większości jest jednym z powodów emigracji chrześcijan – mówi ks. David Neuhaus. – Nie jest to jednak jedyny ani decydujący czynnik. Sprawy są dużo bardziej skomplikowane. Ludzie, nie tylko chrześcijanie, uciekają, bo dzisiejszy Bliski Wschód jest jednym wielkim bałaganem. Nikt nie chce żyć w bałaganie, ciągłym zagrożeniu i niepewności jutra.
Dom do rozbiórki
George Abu Said także nie wie, co z nim będzie. Nie wie nawet, kiedy się dowie, a spodziewa się najgorszego. Od kilku lat nie potrafi spać spokojnie, a każdy hałas w okolicy jego domu w Beit Hanina pod Jerozolimą wywołuje w nim panikę. Emerytowany nauczyciel angielskiego we franciszkańskiej szkole dla chłopców za oszczędności życia kupił wraz z żoną mieszkanie na przedmieściach. Na tyle było ich stać. Po powrocie z kościoła w niedzielę wielkanocną 2009 r. zastali na bramie wejściowej obwieszczenie głoszące, że blok, w którym mieszkają jest nielegalny i zostanie wyburzony. Okazało się, że w międzyczasie deweloper wykonał prace budowlane, których nie zgłosił. Izraelskie władze dostały pretekst, by pozbyć się budynku i lokatorów. Wyburzenia we wschodniej Jerozolimie to jeden ze sposobów na zajmowanie gruntów w arabskiej części miasta i jej okolicach. Nikogo nie obchodzi los pokrzywdzonych. Od ośmiu lat państwo Abu Said z sercem w gardle podbiegają do okna, gdy w sąsiedztwie usłyszą odgłosy ciężkiego sprzętu. Opracowują plany tego, co wynosić w krytycznej sytuacji. Nie wiedzą, co przyniesie jutro. – Dziwisz się, że ludzie wyjeżdżają? – pyta retorycznie George. – 50 lat temu w Jerozolimie było 11 proc. chrześcijan, dziś jest poniżej 1 proc. A przecież to, co w tym mieście najcenniejsze, to nie zimne kamienie, świątynie i miejsca pielgrzymek, ale żywi ludzie – stała obecność rdzennych chrześcijan.
Abp Michel Sabbah, emerytowany łaciński patriarcha Jerozolimy, rodowity Palestyńczyk, który prowadził tamtejszy Kościół przez ponad 20 lat i pozostaje ogromnym autorytetem, także dla niechrześcijan, tak zwrócił się do wiernych w swoim pożegnalnym liście: „Chrześcijanie są nieliczni w tej Świętej Ziemi […]. Nie jest to tylko wynikiem okoliczności historycznych czy społecznych. Ta rzeczywistość jest bezpośrednio związana z tajemnicą Jezusa. 2000 lat temu Jezus przyszedł tutaj, wraz ze swoimi apostołami, ze swoimi uczniami, niewielką liczbą tych, którzy w Niego wierzyli. Oni pozostali w niewielkiej liczbie. Dzisiaj, 2000 lat później, Jezus pozostaje w tej samej sytuacji – «nierozpoznany» w swojej ojczyźnie […] Bycie nielicznymi na tej ziemi oznacza po prostu życie w taki sposób, w jaki żył tutaj Jezus. Nie oznacza to jednak zejścia na margines lub życia w lęku i niepokoju. Wiemy, dlaczego jesteśmy nieliczni i wiemy, jakie jest nasze zadanie w społeczeństwie i w świecie. Jesteśmy częścią tajemnicy Jezusa i jesteśmy z nim na Kalwarii, ale także w nadziei i radości Zmartwychwstania, którym powinniśmy żyć na co dzień i dzielić się ze wszystkimi”.
Misja do spełnienia
Coraz mniej rdzennych palestyńskich chrześcijan odnajduje w sobie tyle siły i nadziei, by sprostać wyzwaniu. Wciąż są jednak tacy, którzy się nie poddają. – Wierzymy, że Bóg jest z nami, przecież właśnie tutaj, na tej ziemi, udowodnił, że chce w cudowny sposób ingerować w życie swoich wybranych – mówi Claire Anastas. – Zadaniem tutejszego Kościoła jest wzmacnianie w wiernych tego trudnego powołania do bycia wyznawcami Chrystusa w jego ojczyźnie – dodaje ks. David Neuhaus. – Zostaliśmy zasiani i zakorzenieni w miejscu, w którym narodziło się chrześcijaństwo. Mamy tu niezwykle ważną misję do spełnienia. Oby Bóg nie dopuścił do tego, by chrześcijanie zniknęli z Ziemi Świętej. Wierzę, że Jego wolą jest nasze przetrwanie, ale nie możemy być tego pewni.