Po przeżytym życiu doczesnym, wychowaniu dzieci, spełnieniu się, starości, wreszcie utracie płodności, zdolności rozmnażania się, zbliżając się do śmierci, chcemy żyć wiecznie. Po co? Pozostawiamy coś po sobie. Po nas nadchodzą nowe pokolenia. Czy to nie jest już samo w sobie spełnieniem się. Po co te «kombinacje» z życiem wiecznym”… Przeczytałem i zamarłem… Przecież każdy człowiek chce żyć wiecznie. A jednak…
Szybko przypomniałem sobie spotkanych w życiu ludzi, którzy również chcieli przestać istnieć. Łączyła ich jedna wspólna cecha: przytłaczające osamotnienie. Nie wiem, czy to dotyczy również autora listu… Poczucie braku miłości może jednak być tak dolegliwe, że brakuje nadziei, że się kiedykolwiek skończy. I żadną odpowiedzią jest „charytatywna” litość…
Obawiam się, że negacja życia wiecznego nie bierze się z małej wiary, ale paradoksalnie z silnego przekonania, że Bóg jest. Tyle tylko, że czeka, żeby po śmierci wyrównać z nami rachunki. To obraz „boga” z gruntu niechrześcijański, a jednak mający się całkiem dobrze w świadomości wielu ludzi wierzących. Powiedziałbym nawet, że niektórzy cieszą się, że tak jest. Upatrują w tym sposób na powrót ludzi do Kościoła.
Nie boję się więc powiedzieć, że nie wolno, i powtórzę to z dużym przekonaniem, że naprawdę nie wolno powracać do formuły „bojaźni Bożej” rozumianej jak straszak na grzeszników. Bojaźń Boża to wielki temat biblijny. To prawda o człowieku, który powinien mieć szacunek wobec Boga. Szacunek, a nie lęk! Mogę bać się o siebie, o swoją wiarę, o czyste serce i czy wytrwam przy Bogu. Tak mogę bać się o siebie, ale nie Boga! Jakaż samotność rodzi się z przekonania, że Bóg mógłby nie kochać, że mógłby skrzywdzić.
Dziękuję za ten list. Zupełnie na czasie… jest Wielkanoc. Nie potrafię trafnie odpowiedzieć, ale przypominają mi się słowa brata Rogera, który często powtarzał: nic bardziej nie oddala człowieka od Boga, jak przekonanie, że trzeba się Go bać. Proszę Autora listu, żeby przyjął tę króciutką odpowiedź. W moim życiu zmieniła ona kiedyś prawie wszystko.