To Jan Paweł II, zanim został papieżem, zajął się naukowo tematyką uczuć. Przypomniał to zresztą papież Franciszek w książkowo wydanej rozmowie z Dominique Woltonem, podkreślając wkład Karola Wojtyły w komunikację międzyludzką na poziomie indywidualnym, a nie tylko społecznym. Polski papież faktycznie chciał zrozumieć komunikację uczuć w indywidualnych relacjach, szczególnie małżeńskich, kiedy, podobnie jak Franciszek, nie chciał pozostać w duszpasterstwie rodzin na poziomie abstrakcyjnych zaleceń. Karol Wojtyła podsunął jednak przy tej okazji pewną myśl, która na pierwszy rzut oka jest przygnębiająca, bo sugeruje, że wszyscy jesteśmy bardzo samotni. Pozytywne rozwinięcie tej słusznej obserwacji życia człowieka polega jednak na tym, że właśnie samotność pozwala nam odkryć, że w skomplikowanym świecie ludzkich emocji jest jeszcze Duch, który go zamieszkuje. I to On porządkuje nasze uczucia, także w relacjach z innymi.
Osoba i uczucia
Ks. Karol Wojtyła w książce Osoba i czyn próbuje zrozumieć, dlaczego człowieka nazywa się osobą. Dochodzi do wniosku, że staje się nią – a nie tylko istotą ludzką – bo żyje w międzyludzkich relacjach. To relacje z innym sprawiają, że człowiek nigdy nie jest wyizolowanym indywiduum, które jest w stanie zadowolić się samym sobą. Stąd właśnie płynie nauka o człowieku jako osobie, która w odróżnieniu od zwierząt świadomie i dobrowolnie podejmuje decyzje właśnie w kontekście osobowych relacji. Zasadniczo człowiek nie dokonuje więc wyborów, rozważając jedynie słuszne lub niesłuszne idee, ale kieruje się konkretnym dobrem innych osób. To my, ludzie decydujemy o naszej wspólnej przyszłości, i to nie tylko na poziomie postanowień bardzo ogólnych, które jakoś dotyczą wszystkich ludzi (np. rozważając formę pomocy dla biednych), ale przede wszystkim w kontekście bliskich relacji uczuciowych.
Czujemy się samotni
W głeboko uczuciowych relacjach decyzje i moralne rozstrzygnięcia rzadko bywają oczywiste. To też znaczy, że jest w nas coś głęboko ukrytego, coś szczególnie obecnego w doświadczeniu życia wspólnotowego (w tym małżeńskiego), co obnaża istnienie świata uczuć, który nigdy nie jest w pełni dostępny innej osobie. Oznacza, że żyjemy znużeni w wewnętrznym dialogu z samym sobą, w którym czujemy się po prostu samotni. Oczywiście wszyscy próbujemy wczuwać się w emocje innych, a inni w nasze, ale zdaniem Wojtyły nigdy nie będziemy mieli pełnego i wzajemnego do siebie dostępu: nawet gdy pojawiają się w nas uczucia wręcz krzyczące o zrozumienie przez innych, poruszające wprost pytania o nasze człowieczeństwo. Stąd w Osobie i czynie Karol Wojtyła odważył się uznać za prawdziwą sentencję średniowiecznych myślicieli, która może nas rzeczywiście zasmucić. Persona est alteri incommunicabilis, osoba jest innemu niedostępna – pisze Wojtyła. Niedostępna: to znaczy, że każdy z nas podejmuje decyzje na własne konto, że każdy z nas jest zawsze jakoś samotny.
Mamy zdolność do dokonywania wolnych wyborów. Często przeżywamy je jednak osamotnieni. W praktyce duszpasterskiej przekonałem się, że nie dotyczy to jedynie związków „mniej udanych”, ale właściwie wszystkich. Częściej mówią o tym kobiety. Przytaczają przykłady niedokończonych rozmów, które urywają się wieczorami, bo wydaje się, że nie ma sensu kolejny raz tłumaczyć wszystkiego od początku. Rzadziej o samotności mówią mężczyźni. Zamiast mówić, uciekają. Zamiast domagać się zrozumienia, zamykają się w warsztacie. Bywa, że uciekają w notoryczną pracę. Inni w alkohol.
Wiem, czym jest miłość
Dotkliwie doświadczyłem tego osamotnienia ludzi w spotkaniach z osobami upośledzonymi umysłowo. W spowiedzi takich właśnie osób odkryłem jednak, że oni wszyscy głęboko wiedzą, czym jest miłość, a co jest jej zaprzeczeniem. Bywało też tak, że ci najbardziej upośledzeni rozumieli to lepiej ode mnie, co mnie w całej ich postawie – spojrzeniu, mimice twarzy – zwyczajnie zawstydzało. Mogłem tylko sobie wyobrazić, czym mogła być ich samotność, kiedy my, wydawałoby się emocjonalnie zdrowsi, nie potrafimy się w nich wsłuchać i komunikować emocji. Dlatego nie zapomnę nigdy sceny z filmu Forrest Gump, w którym tytułowa postać – mężczyzna upośledzony intelektualnie – staje naprzeciwko swojej ukochanej i prosi ją o rękę. Ona odmawia. Forrest wyczuwa, że ta niezgoda wynika właśnie z tego, że on jest chory. I wtedy wypowiada bardzo podniośle, wręcz uroczyście, coś, co moim zdaniem stanowi sedno tego filmu: „Maybe I’m not a smart man, but I know what love is…” (Może nie jestem bystry, ale wiem czym jest miłość…). Po czym obraca się i ze zwieszoną głową wychodzi z domu.
Ta zdolność do dokonywania wyborów, takich, które idą w kierunku miłości lub jej przeczą, okazuje się z jednej strony głównym źródłem naszego człowieczeństwa, ale z drugiej też źródłem naszej ludzkiej samotności. Pewnie pozostałbym z tą dość smutną wiedzą, gdyby nie książka, która zmieniła w moim myśleniu o samotności prawie wszystko.
Przekroczyć siebie
„Chciałem napisać tę książkę, ponieważ nabieram coraz większego przekonania, że moje życie należy do innych, w takim stopniu jak należy ono do mnie” – napisał autor, który już na wstępie przełamał smutną tezę o osamotnionych ludziach, którzy nie potrafią komunikować sie ze sobą. Przekroczyć siebie, bo taki jest tytuł książki, nie jest jednak naiwną próbą przekonania nas, że ludzie potrafią się wzajemnie całkowicie zrozumieć. Albo że nie jest prawdą to, jak filozoficznie człowieka jako osobę opisał Karol Wojtyła (którego samotność również sam Wojtyła pozytywnie dopowiedział w kontekście chociazby małżeństwa, a czego świadomie tutaj nie poruszam). W swojej książce Henri Nouwen, holenderski jezuita, przyznaje bardzo jasno, że osamotnienie jest najczęstszym źródłem cierpienia. Stara się jednak udowodnić, że jeśli dobrze się temu naszemu osamotnieniu przyjrzeć, to może się okazać, że można je zamienić w pozytywnie przeżywaną samotność. Zaproponował, aby na użytek lepszego zrozumienia tego, co chce powiedzieć, spróbować odróżnić pojęcie „osamotnienia”, jako czegoś zasadniczo negatywnego, od „samotności”, która może być czymś z gruntu przeżywanym pozytywnie. Pozwólmy więc ojcu Nouwenowi przez chwilę nas poprowadzić.
Fałszywa szczerość
Zdaniem Nouwena ten brak dostępu innych do świata naszych najgłębszych uczuć jest rodzajem zranienia. To zranienie początkowo przeżywane jest jako życiowe rozczarowanie. Mogę być z kimś wiele lat, a pewna bariera niezrozumienia nie zmniejsza się, a czasami wręcz narasta. „W czasach ogromnego nacisku na wrażliwość międzyludzką (…) mamy niekiedy pokusę uwierzyć, że nasze poczucie osamotnienia i smutku jest tylko przejawem braku otwarcia się”. Nouwen odpowiada jednak zgodnie z intuicją Wojtyły: „Fałszywa jest forma szczerości, która sugeruje, że nic nie powinno zostać ukryte”. Inaczej mówiąc, że prze samą rozmowę uda się nam to osamotnienie przekroczyć. „Taka szczerość może okazać się bardzo szkodliwa” – pisze dalej, uzasadniając, że nie w powiększającej się liczbie słów kryje się prawdziwe zrozumienie. To właśnie ich przesadna ilość może powiększać wzajemną odległość. Zranienie osamotnieniem, ponieważ chce zostać zaspokojone bardzo głębokim współodczuwaniem innej osoby, może natomiast łatwo przerodzić się z czasem w otwartą ranę, która wywołuje syndrom emocjonalnej pijawki: gdzie byłeś, do kogo dzwoniłeś, dlaczego się nie uśmiechasz…? Syndrom ten z kolei rodzi nieludzkie wręcz oczekiwania wobec życiowego partnera. Najpierw są to narastające wymagania, które w końcu przybierają postać emocjonalnych roszczeń. To jest też czas, który Nouwen nazywa niebezpieczeństwem „rozwiązań ostatecznych”, czyli takich, które z poziomu emocjonalnej pustki i bólu mogą prowadzić do podejmowania decyzji nieodwracalnych.
Nieznane piękno
Jak jednak tę falę wzajemnego niezrozumienia zatrzymać? Jak nie pozwolić, żeby zalewał nas wzajemny żal i oskarżenia? Jak wyrwać się z osamotnienia? Nouwen daje odpowiedź bardzo pokorną, ale także bardzo prostą. W gruncie rzeczy – pisze – chodzi o to, żeby odkryć, że „nasze osamotnienie kryje nieznane piękno”. Brzmi poetycko, ale w tym prostym zdaniu kryje się to, co nasze poszarpane emocje prowadzi wyżej, otwiera je na coś, co jest przeczuwalną obietnicą spełnienia. Im bardziej bowiem przeżywamy osamotnienie, tym bardziej przeczuwamy, że nasz wewnętrzny świat uczuć może znaleźć tylko jednego Wybawcę, Kogoś, kto przenika do końca i rozumie do końca: że jest to ukryte w nas oczekiwanie obecności Boga. Tylko Duch, który przenika głębokości Boga i który przenika wnętrze człowieka, może zaspokoić ból niezaspokojonej niczym egzystencji. Paradoksalnie tam, gdzie ten ból daje o sobie znać, gdzie coraz szerzej otwiera się rana wzajemnego niezrozumienia, nawet z tymi, którzy nas najbardziej kochają, otwiera się też przestrzeń na działanie Ducha, który niesie Miłość. Pęknięte serce staje się szczeliną, przez którą wkrada się łaska.
Modlitwa Dawida
„Z głębokości wołam do Ciebie, Panie…”
– modlił się Dawid. Możemy sobie tylko wyobrazić, czym mogła być ta głębokość, z której wołał o Bożą miłość w poczuciu winy po cudzołóstwie. Jak bolesne musiało to być osamotnienie, skoro swoim postępowaniem oddalił się od miłości wszystkich, także swojego Boga. Modlił się jednak, bo mimo wszystko wierzył, że przebaczenie będzie oznaczać przyjście Ducha, który przeniknie jego pustkę: „Dusza moja oczekuje Pana bardziej niż strażnicy poranka…”.
Dusza, która nie męczy
A co z nami? Nadal pozostaniemy sobie obcy, choć tak bliscy Bogu? Czy rzeczywiście jako ludzie wierzący jesteśmy skazani na życie w bliskości z Bogiem, ale z ludźmi niejako obok siebie? Thomas Merton krótko przed śmiercią napisał nienaiwne zdanie, które trafnie na tę wątpliwość odpowiada. „Właśnie w głębokiej samotności odnajduję łagodność, z którą mogę naprawdę kochać mych braci”. I dodał znacząco: „Im bardziej jestem samotny, tym więcej mam dla nich uczucia”. Możemy się więc tylko razem z Nouwenem domyślać, że nie pisał o osamotnieniu, które wykańcza emocjonalnie człowieka, który żyje bez miłości Boga i który od innych wymaga, aby stali się dla niego bogami. Gdy człowiekowi brakuje Ducha miłości, będzie Go szukał w innych, żądając bezlitośnie, aby kochali go w sposób pełny, nieskończony, doskonały, czyli tak, jak może kochać tylko Bóg przez dar Ducha. Merton pisał więc raczej o samotności pozytywnej, o byciu zanurzonym w wewnętrznym dialogu z Bogiem. Pisał o czymś, co równie trafnie św. Jan od Krzyża ujął w lakonicznym wręcz zdaniu: „Dusza, która żyje w miłości, nie męczy siebie i innych”. Dlatego zapewne Merton mógł przekonywać innych, że otwarcie się na drugiego człowieka najpełniej możliwe jest tylko w Duchu Świętym, który bez słów jednoczy ludzi, wiąże ze sobą nierozerwalnie małżonków. I nie muszą oni już nic robić ani mówić wbrew sobie, wbrew swoim niezaspokojonym czasem uczuciom chwilowych samotności, ale całą teraźniejszość i przyszłość razem powierzać Bogu. Merton pisał o samotności człowieka modlitwy, która krok po kroku zaspokaja swoje głębokie poczucie sensu i pragnienie nieskończonej miłości w Bogu, i dlatego jest on także zdolny do cierpliwej i pokornej miłości wobec obecności w jego życiu innego, niedoskonałego człowieka.
„Osamotnienie może być więc progiem, a nie śmiertelnym końcem, nowym stworzeniem, a nie grobem…” – pisze Nouwen. I dodaje za Rainerem Marią Rilkem: „Miłość (…) polega na tym, że dwie samotności chronią się, graniczą z sobą i pozdrawiają się nawzajem” (Listy do młodego poety). „Bo tajemnica miłości polega na tym – pisze dalej – że chroni i szanuje osamotnienie drugiego i jednocześnie tworzy wolną przestrzeń, gdzie możliwa jest przemiana osamotnienia w samotność, którą można się dzielić”.