Nie jest dobrze, żeby człowiek był sam” (Rdz 2, 18) – to jedne z pierwszych słów Boga na początku Biblii. Dogłębnie definiują to, kim jesteśmy. Życie w pojedynkę, bez bliskości, w oddaleniu od innych, nie jest nam pisane, wręcz szkodzi. Stworzenie Ewy nie miało na celu uzupełnienie człowiekowi jakichś brakujących mu zdolności, jak umiejętność gotowania, sprzątania, wyszywania i rodzenia dzieci. Chodzi o pomoc w najgłębszym sensie tego słowa, na poziomie obecności i serca, a nie tylko zmiennych ról społecznych. Ta pomoc polega na przenikaniu się osób, na wymianie dóbr, których nie da się „zdobyć” samemu, kupić i nauczyć się. Nie można stawać się w pełni człowiekiem bez drugiego, zarówno Boga, jak i innych ludzi.
Nadmiar światła
Czas pandemii szczególnie obnaża powszechny lęk przed samotnością. Można ją bowiem odczuwać także wtedy, gdy mieszka się razem, śpi z małżonkiem w tym samym łóżku. Wiemy jednak, że samotność jest ambiwalentna. Ks. Józef Tischner komentując pisma św. Jana od Krzyża, zwraca uwagę, że „jest ciemność, która wynika z braku światła, i jest ciemność, która wynika z nadmiaru światła”. Podobnie istnieje samotność, która konieczna jest, aby pogłębić i przetrawić to, co się dzieje w nas i wokół nas, aby być bardziej dla innych, i taka, która rodzi się pod wpływem braku bliskości, miłości i życia na powierzchni. Pierwsza jest konieczna, by wykonać wewnętrzną pracę duszy. Nikt nas od tego nie wyręczy. Druga jest niechciana, bo nienaturalna, jako skutek powierzchownych, rozbitych relacji lub ich całkowitego zaniku, jako owoc bycia niezrozumianym, odrzuconym i nieprzyjętym, jako wynik deficytów wychowawczych, braku bliskości cielesnej, emocjonalnej i intelektualnej, w końcu jako bolesna zapłata za własne grzechy, pogubienie i błądzenie. Niektórzy wprowadzają tutaj rozróżnienie na samotność i osamotnienie, co chyba nie jest bezzasadne.
Dwuznaczność samotności
Widać ją w życiu Jezusa. Często czytamy w Ewangeliach, że pośrodku zajęć i spotkań z ludźmi odchodził od nich, szukał cichego i samotnego ustronia, jak chociażby na początku Ewangelii według św. Marka: „Nad ranem, gdy jeszcze było ciemno, wstał, wyszedł i udał się na miejsce pustynne i tam się modlił” (Mk 1, 37). Na tej porannej modlitwie Jezus rozeznawał, co jest Jego misją, co dalej robić, i doszedł do wniosku, że nie wróci już do Kafarnaum, by dalej uzdrawiać chorych, lecz pójdzie gdzie indziej głosić słowo. Gdyby nie poświęcał czasu na ciszę i samotność, działałby trochę na oślep, pociągany często słusznymi i naglącymi potrzebami ludzi, ale niekoniecznie wolą Ojca.
Jednak niemalże na końcu tej samej Ewangelii widzimy Jezusa wiszącego na krzyżu i dotkniętego zupełnie innym doświadczeniem samotności, względnie osamotnienia. Czytamy bowiem, że „o godzinie dziewiątej Jezus zawołał donośnym głosem: (…) Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mk 15, 34). Poczucie odrzucenia, pozostawienia samemu sobie, dystansu wobec innych, pozbawienie bliskości to niezwykle dojmujący stan duszy i ciała człowieka. Tutaj dochodzi do tego jeszcze doświadczenie odłączenia od Boga, które przecież nie jest przeznaczeniem człowieka. Bóg zaprasza nas bowiem do wspólnoty ze sobą. Tymczasem Jezus wykrzyczał radykalne poczucie osamotnienia, które, kto wie, czy nie bolało Go bardziej niż fizyczne rany. Nie mógł przed tym uciec, zmierzył się z tym „unieruchomiony”, przyparty do muru. Ten rodzaj samotności wyrasta z korzenia grzechu, który On wziął na siebie.
Zagłuszanie
A więc istnieje taka samotność, która pobudza do ruchu, wewnętrznej aktywności, wejścia w siebie, by znowu wyjść do innych odmienionym i wzmocnionym. Jest też taka, która paraliżuje, zamyka, izoluje i czyni nieszczęśliwym. Tej drugiej z pewnością Bóg nam nie życzy. Samotność ma związek zarówno z bliskością, jak i z oddaleniem, z ciszą i z oceanem bodźców, które ogłuszają.
Myślę, że często obawiamy się zarówno samotności, jak i osamotnienia. Jest to całkowicie zrozumiałe w przypadku tej negatywnej, niepożądanej samotności. Mam jednak wrażenie, że równie mocno boimy się ciszy, odejścia na chwilę od innych, od swoich zajęć i wejścia w siebie, by spotkać się z sobą i Bogiem, by pokochać siebie takim, jakim się jest. Obostrzenia związane z pandemią, ograniczenie przemieszczania się, spotkań i korzystania z różnych form kultury i rozrywki, zmusiły wielu z nas do pozostania w domu, do bycia ze sobą. A to oznacza, że znacznie zmniejszyły się możliwości ucieczki od samotności i zagłuszania ciszy, chociaż akurat w naszych czasach internet „służy” nam w tym niezmiennie nieodzowną „pomocą”. Kto chce, nadal może skutecznie uciekać przed sobą i ciszą. Co więcej, korzystanie z rozmaitych mediów może, i często tak czyni, zrekompensować doświadczenie frustracji, niespełnienia i głodu bliskości.
Zmęczenie
Dlaczego boimy się „dobrej” samotności? Najpierw dlatego, że lękamy się tego, co ukrywa się w naszym sercu. Jest ono otchłanią, której do końca nie znamy. W tej przepastnej rzeczywistości drzemią najwspanialsze rzeczy, nasze dobre strony, ale też, jak słusznie zauważa psychologia głębi, nasze cienie, demony, niezaspokojone głody, niezaleczone rany, nieprzezwyciężone urazy. One też są „częścią” naszego serca. Cisza obnaża w nas jedno i drugie. Są ludzie, którzy nie potrafią przyjąć i zaakceptować tego, co w nich dobre, wspaniałe, życiodajne i twórcze. Nie cieszą się z tego, co otrzymali. Chcieliby być inni. Porównują się z bliźnimi, ich zdaniem lepiej wyposażonymi. Tęsknią za swoim idealnym obliczem, a swoje niespełnienie gaszą ciągłym aktywizmem i perfekcjonizmem, kończącym się zmęczeniem. A te z kolei trzeba oczywiście potem uśmierzyć. Są i tacy, którzy nie dopuszczają do siebie ciemności i chaosu, także oddziałujących na nasze życie i relacje. Chcą być polem z czystą pszenicą bez domieszki chwastu. To niemożliwe. Przecież ewangelista Jan pisze, że „światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła” (J 1, 5). Ciemność nie znika z naszego życia. Raczej powoli jest rozświetlana. By tę światłość zobaczyć, trzeba odważyć się na „dobrą” samotność, między innymi po to, by potem zmniejszać w sobie wpływ „złej” samotności na życie swoje i innych. Lęk przed samotnością ma więc różne podłoże. To, co w nas ciemne i złe, możemy jednak z łatwością zdusić byciem „dobrym”, zaangażowanym na wielu frontach, jak i przez różnego rodzaju uzależnienia.
Pragniemy bliskości
Niezwykle mocno zabrzmiały w moich uszach słowa papieża Franciszka, które przed niespełna sześciu laty skierował do biskupów podczas swojej wizyty w USA: „Odważę się powiedzieć, że korzeniem wielu współczesnych problemów jest pewnego rodzaju zubożenie, zrodzone z szeroko rozpowszechnionego i radykalnego poczucia samotności. (…) Samotność razem z lękiem przed zaangażowaniem w niemającym granic wysiłku, aby poczuć się uznanym przez innych”. Papież wspomina tutaj o „złej” samotności, która „pogarsza” życie. Jest to opis człowieka, który z jednej strony podskórnie czuje, że nie jest mu dobrze być samemu. Z drugiej czuje się rozdarty między pragnieniem bycia zauważonym, docenionym, a lękiem przed wchodzeniem w głębsze relacje, w dawanie siebie innym. Lęk przed bliskością po prostu odsłania, jak wielu z nas cierpi z powodu poranienia i odrzucenia, które Jezus ostatecznie wykrzyczał w naszym imieniu na krzyżu. Pragniemy bliskości, bo ona nas uzdrawia, ale także się jej często boimy, bo nie wiadomo, czy zostaniemy przyjęci, a może znowu doświadczymy odepchnięcia i zranienia? Dlatego tylko ten potrafi przyjąć i okazywać bliskość, kto równocześnie zmierzy się w samotności z demonami przeszłości, z własnymi ranami i lękiem przed uznaniem za przedmiot. Pamiętajmy, że duchy nieczyste w Ewangelii to nie te, które kuszą do grzechów seksualnych. To istoty, które nie chcą i już nie potrafią wchodzić w zdrowe relacje z Bogiem i ludźmi. One już ich nie potrzebują. I wszystko robią, by ludzi przekonać, że jednak dobrze jest być samemu w „zły” sposób i żyć dla siebie. Na zawsze. Ale na tym właśnie polega piekło.