Niewiele grzechów popełniamy z czystej złośliwości, po gruntownym przemyśleniu sprawy i z pełną świadomością. Jesteśmy niezwykle złożonymi stworzeniami. Ta „wielopiętrowość” naszego serca wbrew pozorom nie pochodzi od zła.
Ciemność jedynie żeruje na tym bogactwie i czyni nasze życie bardziej skomplikowanym. Większość grzechów to skutek naszego nieporadnego zwalczania lub radzenia sobie ze słabością, cierpieniem i ranami, które nosimy w sobie. Sporo cierpienia zadajemy sobie w życiu także dlatego, że nie pozwalamy sobie i innym na słabość, kierując się fałszywą wizją doskonałości. Nie lubimy słabości, ponieważ ona odziera nas z poczucia wszechmocy, chęci dorównania samemu Bogu, która jako spuścizna grzechu pierworodnego jest w nas głęboko zakorzeniona. Zależność, ubóstwo, niewystarczalność i bezsilność postrzegamy jako ujmę na honorze. Przecież wąż obiecał Ewie, że ludzie staną się jak Bóg. To kłamstwo, jeśli nie zostanie w nas zdemaskowane i wydobyte na światło dzienne, oddziałuje podświadomie na nasze postępowanie i wybory.
Wrodzone wyobrażenia
Ciekawe światło rzuca na to wewnętrzne rozdarcie Francois Varillon SJ w książce Pokora Boga. Francuski jezuita zwraca uwagę, że „istota stworzona spontanicznie szuka swego Boga na płaszczyźnie mocy. Nie może uniknąć zwrócenia się najpierw w tym kierunku. Pod wpływem chrześcijaństwa zaczyna rozważać całkowitą niemoc Chrystusa Ukrzyżowanego. Jednakże nieustannie zachowuje w pamięci początkowy kierunek, który wycisnął na niej głębokie piętno. Niecałkowicie nawrócona oscyluje między dwoma obrazami bóstwa, godząc je mniej lub bardziej, nie potrafi ich jednak zjednoczyć: pogański, władczy obraz mocy pozostaje niezmieniony; na niego nakłada się obraz chrześcijańskiej niemocy, która kona i umiera”.
Rodzimy się z wyobrażeniem Boga, który jest wszechmocą, potęgą miotającą gromy i poddającą wszystko pod swoje stopy. A skoro zostaliśmy stworzeni na „obraz i podobieństwo Boga”, to nie możemy być słabi. Sprawę jednak komplikuje Jezus Chrystus, który swoim życiem, w tym także własną słabością, objawia samego Ojca. Nie potrafimy pogodzić w sobie wszechmocy z dobrowolnie przyjętą przez Jezusa niemocą. Dla nas są one jak ogień i woda. Wykluczają się wzajemnie. Albo Bóg jest silny, albo słaby, ale wtedy nie jest już Bogiem. Jeśli jest słaby, to nie trzeba się z Nim liczyć. Nie trzeba się już Go bać.
Ponadto, nasze wrodzone wyobrażenie o wielkości kłóci się z nową koncepcją wielkości, którą przynosi Chrystus, myjąc uczniom nogi w Wieczerniku. Wiemy, jak zareagował Piotr. W pierwszym odruchu kategorycznie odrzucił odwróconą przez Jezusa hierarchię wartości. Jeszcze większego szoku doświadczyli uczniowie w Ogrójcu, kiedy zobaczyli Jezusa drżącego, wystraszonego i smutnego. Mistrz, który czynił znaki i cuda, nagle pokazał inne oblicze – nie lękał się odsłonić swojej radykalnej słabości i bycia w potrzebie. Nagle to On prosi uczniów o wsparcie, czuwanie i towarzyszenie Mu w chwili próby. Było to dla nich tak zatrważające objawienie, że uciekli przed nim w sen.
Chcemy być silni
Walczymy wewnętrznie z każdym objawem niemocy. Co więcej, boimy się niedoskonałości i własnych ograniczeń, ponieważ rzekomo przeszkadzają nam w duchowym postępie. Przecież sam Jezus wzywa nas do bycia doskonałymi na wzór Ojca Niebieskiego. Wychowani w kulturze europejskiej, gdzie podstawowe modele zachowań czerpiemy nieświadomie z filozofii greckiej, sądzimy, że doskonałość oznacza nieskazitelność, brak rys i pęknięć, wspinanie się po kolejnych szczeblach drabiny bez przestojów i upadków. Dlatego sporo naszej energii i czasu trawimy na ukrywanie słabości przed sobą, Bogiem i innymi ludźmi. Zakładamy różne maski, znieczulamy się konsumpcją, przyjemnością, posiadaniem, porównywaniem z innymi i łapczywym nabywaniem mocy. A tak naprawdę obawiamy się powrotu do tego, co Jezus nazywa duchowym dziecięctwem, które jest warunkiem wejścia do królestwa Bożego.
Oczywiście, częścią naszej biedy jest to, że często niełatwo rozróżnić, co stanowi naszą słabość, w czym powinniśmy upatrywać naszej siły, a co już ociera się o grzech. Dość swobodnie przychodzi nam również nazwanie słabością tego, z czym powinniśmy walczyć, ale już nie chcemy. I w ten sposób się usprawiedliwiamy. Albo trzymamy się pazurami tego, co uważamy za naszą moc, podczas gdy w rzeczywistości mamy do czynienia z ucieczką przed słabością. Najprościej rzecz ujmując, słabości w niewielkim stopniu zależą od nas. Tworzą je nasze naturalne i nabyte granice (czas, rodzina, geny, kultura, niewiedza, podatność na zranienia). Objawiają się w różnego rodzaju brakach (głody, tęsknoty, niespełnienia), a także w cierpieniu (choroby, rany psychiczne, krzywdy). Jedną z najskuteczniejszych pokus Szatana w walce o nasze dusze jest obwinianie nas za posiadanie słabości, wmawianie nam, że jednak mamy znacznie większy wpływ na swoje życie i szczęście, niż nam się wydaje. Pamiętajmy, że Szatan przegrał z Jezusem w chwili, gdy Ten doświadczał największej słabości. Rzecz jasna, to nie sama słabość zwyciężyła na krzyżu ze złem, przemocą i pychą. Za nią ukrywa się nieskończona miłość, której oko ludzkie nie jest w stanie dojrzeć samo z siebie.
Jak wyzbyć się lęku przed własną słabością?
Mam wrażenie, że to długi, całożyciowy proces. Na pewno jednym z wypróbowanych lekarstw na tę chorobę jest kontemplacja krzyża Chrystusa. Oczywiście, nie chodzi o przypatrywanie się narzędziu zbrodni i ludzkiemu okrucieństwu. To powinno w nas raczej budzić słuszną odrazę. Sam Jezus zaprasza nas do wniknięcia w tę tajemnicę oczami wiary: „A Ja, gdy zostanę nad ziemię wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie” (J 12, 32). Jako żywo widok zmaltretowanego, totalnie bezbronnego i unieruchomionego człowieka wcale nas nie przyciąga. Nie możemy więc zatrzymywać się na tym, co rejestrują nasze fizyczne zmysły. Bardziej chodzi tutaj o postawę, którą podczas Męki reprezentuje rzymski setnik. Widząc sposób, w jaki Jezus oddał ducha (por. Mk 15, 39), a w Ewangelii według św. Łukasza „na widok tego, co się działo” (Łk 23, 47), uznał w umęczonym człowieku Syna Bożego. Cóż takiego zobaczył ów Rzymianin akurat w tym skazańcu, zważywszy, że to zapewne nie pierwsza egzekucja, którą nadzorował? Co urzekło setnika w sposobie cierpienia i umierania na oczach nieprzychylnych ludzi? To właśnie na nim zrealizowała się już wtedy zapowiedź Jezusa, który miał przyciągać do siebie. Za odpychającym horrorem, radykalną bezsilnością i ubóstwem Jezusa, ukrywała się pokora samego Boga, który nie wahał się przyjąć takiego losu, by pokazać, jak bardzo kocha ludzi. A uczynił to pośrodku skrajnej słabości. Taka kontemplacja wyzwala nas powoli od perfekcjonizmu i fałszywego podejścia do doskonałości.
Ostatecznie chodzi więc o to, byśmy uznali, że dla Boga i Jego miłości nie istnieją żadne granice. Ani grzech, ani słabość nie zmienia zasadniczo Jego podejścia do nas. Nasze słabości przyciągają Go do nas, a nie odpychają, jak nieraz mniemamy. Trafnie podsumowuje ten bolesny proces zgody na słabość siostra Ruth Burrows OCD: „Nic w nas nie jest ukryte przed oczami kochającego i współczującego Boga, ale kiedy czujemy się nędzni, zawstydzeni, głupi, nieczyści, ukrywamy się przed Nim. Bóg nie może w tym być, zakładamy z góry. Ale Bóg jest w tym wszystkim, co my uważamy za godne pogardy. Kochamy z brakiem dziecięcego zaufania. Przez to, co się nam przydarza, jesteśmy doprowadzani do tego, aby spojrzeć w twarz naszej grzeszności, naszemu egocentryzmowi, naszej nieporadności itd. To jest właśnie moment działania Boga”.