Logo Przewdonik Katolicki

Polska Matka Teresa

Magdalena Guziak-Nowak
Chrzanowska fot ZDJĘCIE UDOSTĘPNIONE DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KATOLICKIEGO STOWARZYSZENIA PIELĘGNIAREK I POŁOŻNYCH POLSKICH

Praca Hanny Chrzanowskiej miała dwa nurty: doskonalenie posługi pielęgniarki „szpitalnej” i „domowej”. Szczególnie ukochała to drugie – gdy otrząsała z chorych pchły.

Dwunastolatka. Czerwonka. Szpital. Mała Hania (ur. 1902) była w nim… przeszczęśliwa! Do końca życia z imienia i nazwiska zapamiętała lekarzy i pielęgniarki, którzy dali jej wtedy szlachetne ciepło. „To był jakiś ziszczony sen dziecka o ludzkiej dobroci” – napisała po latach.
Krótko: ukończyła warszawską Szkołę Pielęgniarską. Dokształcała się w Belgii, USA, Francji. Była redaktor naczelną „Pielęgniarki Polskiej” (i autorką trzech… powieści z wątkami autobiograficznymi). Wykładała pielęgniarstwo w Krakowie. Uczennice nazywały ją „cioteczką”. Kochały jej dowcip, elegancję wyniesioną z profesorskiego domu, dobroć i często powtarzane: „Nie odchodźcie od łóżka”. Należała do różnych gremiów, ale „stołki” interesowały ją o tyle, o ile swoimi decyzjami mogła poprawiać los chorych. Krótko kierowała Szkołą Pielęgniarstwa Psychiatrycznego w Kobierzynie. Gdy ją zwolniono (być może z powodu zorganizowania pielgrzymki na Jasną Górę), zanotowała: „Tyle lat byłam instruktorką, dyrektorką, kierowałam, rządziłam, egzaminowałam. A teraz dorwę się do chorych. Będę ich myć, szorować, o tak… otrząsać z nich pchły”.
 
Dwa przełomy
Lata 1956 i 1957 podzieliły jej życie na pół. Wtedy obrała kierunek swojego życia duchowego. Wcześniej wątpiąca, teraz znalazła duchową przystań. Została benedyktyńską oblatką i przyjęła imię Klara. Nie zamykając się za murami, ale twardo stąpając po ziemi, zobowiązała się pielęgnować ideały monastycznego życia: modlitwę, pokorę, posłuszeństwo, pokój, miłosierdzie, uwielbienie Boga i szacunek dla bliźniego. Najpierw czerpała dla siebie, aby potem dawać innym.
Kolejny przełom nastąpił w jej życiu zawodowym. Nowa dyrekcja Państwowej Szkoły Pielęgniarskiej w Krakowie nie rozumiała idei Chrzanowskiej i nie zgadzała się na większe zaangażowanie uczennic w opiekę domową. Hanna była bezradna. Kto pójdzie do tych, do których nikt iść nie chce? Mając świadomość, że odwiedzanie chorych w domach nie może być zajęciem „z doskoku”, rozpoczęła wędrówkę po zakonach i parafiach, które zaznajamiała z ideą pielęgniarstwa parafialnego: proboszcz płaci, a pielęgniarki (z zawodu lub przyuczone przez Hannę) opiekują się chorymi parafianami. Opowiadała z entuzjazmem o swoim pomyśle i… zamykano przed nią kolejne drzwi. Wtedy poznała ks. Karola Wojtyłę, dla którego stała się przewodniczką po świecie cierpienia. Choć denerwował ją jego stoicki spokój, przyszła na zaaranżowane przez niego spotkanie z proboszczem parafii Mariackiej. „1000 zł miesięcznie wystarczy?” – zapytał ks. Ferdynand Machay. „Wystarczy”. Za pół roku pod opieką było już 25 chorych. A ponieważ do pomysłu przekonywali się kolejni proboszczowie, w ciągu 10 lat liczba ta wzrosła dziesięciokrotnie.
Chrzanowska korzystała z wszelkich sposobów, aby szerzyć ideę opieki domowej. W 1957 r. na redaktorskim biurku „Tygodnika Powszechnego” zostawiła swój tekst z notatką: „To nie jest literatura. Ręczę osobiście, że wszystkie podane w nim fakty są dosłownie prawdziwe. Jest to zresztą tylko niewielki ułamek. Dwie karty z pielęgniarskiego notatnika. (…) Nie wiem, do kogo kierować by należało te kartki: do znudzonych, do narzekających, do sytych i zabezpieczonych – czy może prościej: do ludzi”.
 
Rzeczniczka pacjentów
A miała o czym pisać. Odwiedzała pokoiki zarośnięte pajęczynami albo ciemne nory bez okien z jedynym ogrzewaniem – psem na barłogu. Chorych z czarnymi od brudu twarzami żarły muchy. W swoim pamiętniku zawarła wiele przejmujących opisów. Choćby ten: „Staruszka z nowotworem mózgu, z raną ogromną, sięgającą brwi. Nieopisanie brudna, z odleżyną. Opieka domowa córki, psychopatki, pracującej 8 godzin dziennie poza domem. Druga córka, schizofreniczka, sama wymagająca opieki, której nie ma. Paznokcie chorej tak długie i grube, że słychać stuk o podłogę, kiedy je obcinamy. Przy obracaniu na bok, wyje i szczypie. Córka, ta przytomniejsza, wyraża obawę: czy się mamie aby co nie zalęgło w głowie? Zalęgło się istotnie: wszy sypią się jak piasek i roją się w ranie pod warstwą brudu i maści”. Mimo tak trudnych doświadczeń, przekonywała, że to dom, a nie „zakład” jest najlepszym środowiskiem dla chorego – bo na ścianie wisi znajomy kilimek z kwiatami z Niedzieli Palmowej. Dziś nie dziwi, że nazywa się Hannę prekursorką hospicjum domowego. By ulżyć leżącym, skonstruowała „prototyp” pampersa, czyli korytko z ceraty z wkładem z ligniny…
– Jeżeli oni wszyscy mogli zachować godność w swoim cierpieniu i ubóstwie, zawdzięczali to pani Chrzanowskiej – wspomina Helena Matoga, zaangażowana w szerzenie jej kultu i wicepostulatorka procesu beatyfikacyjnego. – Z jednakową troską pochylała się nad analfabetką syfilityczką i arystokratką, z którą mogła prowadzić rozmowę w obcym języku. Jakież podobieństwo do pielęgniarki wszech czasów Matki Teresy z Kalkuty.
Hanna była rzeczniczką pacjentów. Dbała o ich godne odejście, ale równie mocno rozniecała w nich iskrę życia. Jak to robiła? Zwyczajnie. Cierpiącej na stwardnienie rozsiane kobiecie powiedziała: „Ubierz się, podmaluj”.
 
Sumienie służby zdrowia
Hanna Chrzanowska może zostać pierwszą błogosławioną polską pielęgniarką. Ale już dziś jest sumieniem całego środowiska służby zdrowia. Smucił ją zanikający etos pracy – komunistyczne żniwo. Podczas gdy ona kupowała leki dla chorych za własne pieniądze, inne pielęgniarki handlowały szpitalnymi tabletkami i żądały wygórowanych wynagrodzeń. W zredagowanym rachunku sumienia pytała: Czy rozumiem godność swojego zawodu? Czy mimo niskich poborów pracowałam bez zarzutu? Czy nie traktuję chorych jak numerów, jak przypadków chorobowych, zapominając o osobowości każdego z nich? Czy pamiętam, że operacja dla mnie setna jest pierwszą dla chorego? Jaki był mój stosunek do koleżanek dopiero początkujących i niżej kwalifikowanych ode mnie? I wreszcie – jak traktowałam sprawy religijne chorych? Czy o nie dbałam?
W ostatnich latach życia chorowała na nowotwór i przeszła ciężką operację. Ale niczego nie żałowała. To dzięki niej abp Wojtyła – jak sam mawiał – miał „diecezję miłosierdzia” – w praktyce, a nie tylko w teorii. Chrzanowska spotykała się z przyszłym papieżem do końca życia, zapraszała na rekolekcje dla chorych i pielęgniarek. Korespondowali. Jeden z jej ostatnich listów wzrusza szczególnie: „Pojutrze mają mnie operować. (…) Prośba wielka: niech Ksiądz Arcybiskup będzie tak dobry i wezwie do siebie moje siostry i (…) powie im, że fakt mojego odejścia w niczym nie może umniejszyć ich zapału. Że ja im tylko pomogłam, a teraz muszą się trzymać same naszej linii i pielęgnowania ludzi (…). Niech się cieszą radością z miłosierdzia (…), ale niech też, jak i On zaleca, płaczą z płaczącymi”.
Hanna Chrzanowska zmarła 29 kwietnia 1973 r. Do końca zachowała pogodę ducha. Ze szpitala, w którym odwiedziło ją 70 osób, wysłała list do koleżanki: „Aktualnie mam 12 goździków i 2 hiacynty. To wszystko – żeby ci łatwiej było napisać biografię H.C.”. Powiedzieć, że żegnały ją tłumy – to mało.
Hanna Chrzanowska. Odpowiedź Boga na ludzką nędzę.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki