Podobno najważniejsze jest pierwsze wrażenie…
– To były lata 50., miałam 16 lat. Siedziałam skupiona w szkolnej ławce. Hanna Chrzanowska była moją instruktorką – tak nazywałyśmy wszystkie nauczycielki – a zarazem zastępcą dyrektora szkoły. Uczyła nas pielęgniarstwa domowego. Pamiętam, że stała za katedrą w niebieskim sweterku i granatowym mundurku. Na nogach miała modne wówczas „rzymki”, czyli wiązane, rzemienne buty. Wygodne obuwie było dla niej podstawowym „wyposażeniem” – chodziła dużo, szybko i zawsze sprężystym krokiem.
Wspominała Pani, że gdy pewnego dnia poszłyście razem do domu chorego, Hanna zniknęła Pani z oczu – taka była energiczna.
– Do pacjentów, u których trzeba było wykonać toaletę i proste zabiegi pielęgnacyjne, wprowadzały nas starsze koleżanki. Z trudniejszymi „przypadkami” zapoznawała nas pani Hanna. Przyszłam więc do poradni, w której pracowała. Akurat odcedzała z wrzątku narzędzia – sterylizatory były dostępne tylko na salach operacyjnych. Wybrałyśmy się do pacjentki i faktycznie, chwila moment, a Hanna zniknęła mi z oczu. Rozglądam się, a ona wspina się sprawnie po drewnianej drabinie na poddasze. Weszłyśmy do malutkiego, czyściutkiego, pachnącego świeżością pokoiku. Mieszkało w nim małżeństwo Chińczyka i Polki. Pan nazywał się Jen Do Szen. Jego żona leżała w łóżku z ogromną, bardzo głęboką raną na pośladku. Pan przypadł do Hanny i zaczął ją całować po rękach. Uśmiechnęła się, ale gdy już podeszła do łóżka, była bardzo skupiona, aby zrobić mi jak najlepszy instruktaż, bo nazajutrz miałam zmienić opatrunek samodzielnie.
Dla 16-letniej dziewczyny mieszkającej w internacie pani Hanna była trochę jak mama?
– Jak najlepsza mama! To była moja pierwsza wigilia poza domem. Na co dzień w jadalni trochę straszyły nakryte ceratą stoły, fajansowe talerze i długa kolejka po zupę mleczną. Tym razem, gdy dochodziłam do stołówki, usłyszałam kolędy. Na progu stała pani Hanna Chrzanowska w eleganckiej, granatowej sukience. Złapała mnie w swoje ramiona, a ja ryczałam jak bóbr. Połamała się ze mną opłatkiem i usiadła przy stole. Jadalnia była nie do poznania. Obrusy zamiast ceraty, świeczki na choince… Siedziałyśmy do ostatniego okrucha makowca. Potrawy były może dwie, trzy, ale wszystkie wigilijne. I ona, jak matka. Jak nie kochać takiego człowieka? Także dla swoich podopiecznych w pielęgniarstwie domowym organizowała świąteczne akcenty: na Boże Narodzenie były to kawałki makowca i gałązki jodły, a na Wielkanoc babki i pisanki lub bukszpan.
A juwenalia?
– Ach, juwenalia! Wolno nam było przebywać poza internatem tylko do 22.00. Wróciłyśmy więc, choć z żalem, bo organizowała je Piwnica pod Baranami. To był kulturalny rarytas! Wytypowano mnie i dwie koleżanki, abyśmy poszły poprosić panią Hannę o zgodę na późniejszy powrót. „A powiedzcie mi, dziewczynki, dlaczego wam zależy, aby tam pójść?” – zapytała, na co ja wypaliłam bez zastanowienia: „Bo jutro są wybory najpiękniejszej studentki i może któraś z naszych wygra!”. Roześmiała się i dała nam przepustkę do godziny 24.00. Za pięć dwunasta wszystkie stałyśmy przed bramą.
Hanna Chrzanowska rozwijała pielęgniarstwo szpitalne, ale szczególnie ukochała to domowe. Ta idea w Polsce nie mogła się przebić. Dlaczego tak niewiele osób rozumiało Hannę Chrzanowską?
– Pielęgniarstwo domowe to było coś nowego. Nikt nie wiedział, na czym miałoby to polegać. No i jak tego nauczać? Dlatego dla Hanny niezwykle ważna była metodyka. Podczas zagranicznych stypendiów w Paryżu (uwielbiała go!), Bordeaux, Strassburgu czy Lyonie uczęszczała na wykłady zdrowia publicznego, miała praktyki w szpitalach i ambulatoriach francuskich. Dowiadywała się nie tylko o nowinki medyczne, ale też zgłębiała sposoby nauczania, aby móc przekazać swoją wiedzę kolejnemu pokoleniu. Kluczowym dla rozwoju nurtu pielęgniarstwa domowego był powojenny już wyjazd na stypendium UNRA. Ale zaproponowany program wydał się Hannie nieciekawy – poprosiła o zmianę zaplanowanych zagadnień. Na jej prośbę i specjalnie dla niej ustalono indywidualny program szkolenia: amerykańskie pielęgniarstwo domowe i wspomnianą już metodykę nauczania.
Żelazna konsekwencja…
– Hanna była przekonana, że trzeba pomóc chorym przebywającym w domach. W jej zapiskach wiele razy pojawia się smutne słowo „rutyna”. W Zagadnieniach etycznych, które już wkrótce opublikujemy po raz pierwszy, pisała, że do każdego pacjenta trzeba podchodzić indywidualnie, że każdy musi poczuć się ważny – szczególnie wtedy, gdy mieszka sam. Pielęgniarka przychodzi, pyta o samopoczucie, wykonuje niezbędne zabiegi, a potem zamyka drzwi, które przez sąsiadów i rodzinę są często omijane. Dlatego pielęgniarki domowej nie może dopaść rutyna.
Jej czarnoskórzy pacjenci, których poznała na stypendium UNRA, na pewno nie mogliby jej tego zarzucić.
– Pani Chrzanowska objeżdżała środowiska objęte pielęgniarstwem domowym w jednej z najgorszych dzielnic Nowego Jorku, Harlemie. W okresie bardzo silnej segregacji rasowej towarzyszyła swojej czarnoskórej koleżance po fachu. Zdumiewała tym swoich pacjentów – oto wchodziła do nich „biała” kobieta: radosna, uśmiechnięta, serdeczna i mówiąca w ich języku. Dla nich to był szok.
A dla Hanny?
– Spełnienie marzeń. Już wtedy wiedziała, że aby samodzielnie pracować w domu chorego, trzeba mieć olbrzymią wiedzę i doświadczenie.
Na jakie współczesne problemy pielęgniarstwa zwróciłaby uwagę Hanna Chrzanowska?
– Najprościej zacząć od spraw materialnych. Hanna mówiła, że pielęgniarka powinna mieć zabezpieczone potrzeby bytowe, aby nie musiała się martwić, czy będzie miała na chleb. Bo jeśli się martwi, wtedy bierze dodatkowe dyżury w innych szpitalach czy przychodniach. Skutek jest taki, że jest przepracowana, więc może jej brakować sił i cierpliwości do dobrego zajmowania się pacjentami. Powtarzała więc: „Pielęgniarka musi dbać o swoje zdrowie, musi stawać do pracy wypoczęta”. Ale też nie oszczędzała nas, pielęgniarek. Mówiła, dlaczego chorym jest źle w szpitalach.
Dlaczego?
– Bo pielęgniarki za dużo czasu spędzają w dyżurce. Jej ulubionym powiedzeniem było: „Pamiętajcie, żeby wam się chciało chcieć”. W zredagowanym przez siebie rachunku sumienia wytykała też wspomnianą rutynę. Operacja wyrostka może być dla pielęgniarki setną tego typu, ale dla chorego zawsze jest pierwszą i najważniejszą. Przypominała też, że jeśli jesteś pielęgniarką katoliczką, to znaczy, że do tego powołał cię Bóg. Czy pamiętasz o tym? Czy troszczysz się o sprawy duchowe chorych?
Hanna wiele chorowała, rodzina mówiła, że ma słabe płuca. Bywała w sanatoriach, pod koniec życia zmagała się z nowotworem. Jak przeżywała swoją chorobę?
– Gdy była w szpitalu, cieszyła się, że może zjednoczyć się ze swoimi pacjentami i doświadczyć cierpienia. Cieszyła się też na myśl o spotkaniu z Panem Bogiem, to ją ekscytowało. Tylko czyśćca trochę się bała.
Mamy też ciekawy, wzruszający zapisek z pobytu na naświetlaniach. Cieszyła się ze szpitalnej kaplicy – przecież była już benedyktyńską oblatką, żyła Mszą św. i Ewangelią. Pisała, że po wyjściu z kaplicy chodziły z koleżanką pod porodówkę i słuchały „Kwilenia”. Tego „Kwilenia” z wielkiej litery.
Szanowała każde życie – nienarodzone, nowo narodzone i to gasnące.
– I tego szacunku na pewno możemy się od niej uczyć. Jedna z piszących pacjentek zaprosiła ją do domu, bo chciała jej przeczytać swój najnowszy wiersz. Hanna przyszła w pięknej sukni, z broszką. Jak na wieczór poetycki.
Helena Matoga Pielęgniarka, wicepostulatorka procesu beatyfikacyjnego służebnicy Bożej Hanny Chrzanowskiej, założycielka Katolickiego Stowarzyszenia Pielęgniarek i Położnych Polskich