Zaledwie 30-letni redemptortysta o. Łukasz Baran posługiwał w Wojewódzkim Szpitalu Zakaźnym w Warszawie jeszcze zanim przyszła epidemia koronawirusa. Wtedy wyglądało to zwyczajnie: codzienny obchód po salach z oferowaniem posługi, Msze św. dla pacjentów, ich rodzin czy personelu. Gdy w marcu pojawili pierwsi chorzy na COVID-19 zmieniło się prawie wszystko. Odtąd ten młody ksiądz był już na pierwszej linii frontu. I jak lekarze oraz pielęgniarki zaczął do posługi zakładać strój bojowy: ochronny kombinezon, rękawice, przyłbicę. Pacjenci z początku mylili go z lekarzem, ale szybko wyprowadzał ich z błędu pokazując na Najświętszy Sakrament noszony ze sobą w podręcznym cyborium i mówiąc: „Tak, jestem lekarzem, ale dusz”.
Nadzwyczajne środki
Kapelani w szpitalach zakaźnych doby epidemii mają szczególną misję. Są niemal na tej samej linii co wszyscy bezpośrednio zaangażowani w ratowanie życia i zdrowia zarażonych koronawirusem: lekarze, pielęgniarki, diagności laboratoryjni, ratownicy itd. Warunki pracy ich wszystkich bardzo się zmieniły. Nie tylko z powodu niewygodnych strojów czy rosnącej ostatnio z dnia na dzień liczby pacjentów. Ich posługę utrudnia masa ograniczeń, różniących się między sobą zależnie od placówki. W części oddziałów covidowych kapelani nie mogą robić zwykłych, regularnych obchodów po salach, mogą być jedynie „na telefon”, gdy wzywa ich chory lub jego rodzina. W innych nie mogą wchodzić do części sal, w jeszcze innych nie mogą odprawiać Mszy św. w kaplicach szpitalnych. Większość z nich jednak stara się wykazywać dużą kreatywnością i pomysłowością w docieraniu do zamkniętych dla świata pacjentów w takich warunkach, jakimi dysponują.
– Do takiej kreatywności wszystkich kapelanów zachęcałem, prosiłem, by szukali różnych sposobów docierania do ludzi, ponieważ kontakt z nimi teraz jest inny niż do tej pory – mówi krajowy duszpasterz służby zdrowia ks. Arkadiusz Zawistowski. Ale ta kreatywność już jest widoczna. Czasem wystarczy zapukanie do chorego przez szybkę sali do intensywnej terapii, czasem uśmiech zza gogli, SMS do pielęgniarki, czy dopasowanie godzin Mszy św. tak, by personel wchodzący na dyżur czy schodzący z dyżuru mógł w niej uczestniczyć. Czasem jednak potrzebne są metody nadzwyczajne.
Samotność chorego
Zastosował je wspomniany już o. Łukasz Baran CSsR. Gdy okazało się, że w kosmicznym kombinezonie chorzy nie rozpoznają w nim księdza, nakleił sobie naklejkę ze swoim zdjęciem, imieniem, nazwiskiem i podpisem „kapelan”. Ponadto, oprócz zwykłej posługi sakramentami, stara się być łącznikiem chorych z normalnością. Tym, którzy są na siłach, dostarcza np. książki – towar cenny dla osób w izolacji, zmęczonych smartfonem lub odciętych od niego. – Najlepiej „schodzi” ks. Kaczkowski i ks. Pawlukiewicz, to prawdziwe bestsellery – mówi.
Obchód po salach może robić trzy razy w tygodniu, oczywiście tam, gdzie pacjent jest przytomny i może rozmawiać. Ale nie zawsze wygląda to jak normalne spotkanie chorego z kapelanem. – Raz zajrzałem do pani, która już od dłuższego czasu mocno się dusiła i była podłączona do namiotu tlenowego. Niestety, przez tę maszynerię nad jej głową nie słyszała, co mówiłem. Poszukałem więc kartki i napisałem dużymi literami: „Czy potrzebuje pani księdza?”. Kiwnęła głową. „Chciałaby pani uzyskać rozgrzeszenie na wypadek śmierci” – napisałem znów. Znów kiwnęła głową. Napisałem więc: „Proszę wzbudzić akt żalu”, po czym udzieliłem jej rozgrzeszenia. Widziałem, że płakała i mocno to przeżyła – opowiada duchowny.
Wszyscy kapelani, z którymi rozmawiam, zwracają uwagę na ten wymiar ich posługi, w którym są z pacjentami w ich samotności. Wszędzie przecież jakiekolwiek odwiedziny są zabronione i chorzy tygodniami nie widują swoich rodzin. – Ta samotność chorych jest najbardziej przejmującym doświadczeniem w pracy w czasie pandemii – przyznaje ks. Jarosław Czyżewski, pełniący teraz posługę w Szpitalu Miejskim w Poznaniu, przekształconym w całości w szpital jednoimienny. Wraz z drugim księdzem kapelanem jest teraz wyłącznie „na telefon”, ponieważ nie ma tu możliwości zwyczajnych obchodów po salach. Też zakłada kombinezon bezpieczeństwa, idąc do pacjentów. – Wchodzę, udzielam sakramentu, chwilę rozmawiam i wychodzę. Nawet mojej twarzy nie mogą normalnie zobaczyć – relacjonuje.
O. Łukasz mówi o jeszcze innym doświadczeniu: byciu łącznikiem pacjenta z jego rodziną. – Pamiętam pewne małżeństwo starszych ludzi, oboje po osiemdziesiątce. Leżeli na różnych oddziałach i zawsze się za moim pośrednictwem pozdrawiali, pytając o samopoczucie współmałżonka. Przejmujący był jednak moment, gdy jedno z nich zmarło, a drugie, nie wiedząc jeszcze o tym, prosiło bym przekazał pozdrowienia. Bardzo to wtedy przeżyłem – opowiada redemptorysta.
Gotowi na wszystko
– Chorują wierzący i niewierzący, przygotowani na cierpienie i nieprzygotowani. Są tacy, których to doświadczenie zmusza do refleksji nad życiem, czasem też do powrotu do Pana Boga, a są tacy, w których niczego to nie zmienia – opowiada ks. Rafał Borcz, kapelan Centrum Medycznego w Łańcucie, od początku pandemii działającego jako szpital jednoimienny województwa podkarpackiego. Przytacza przypadek mężczyzny, którego życie było już bardzo zagrożone, ale dzięki opiece lekarzy i modlitwom rodziny wyzdrowiał. Nie skłoniło go to do powrotu do Boga. Albo przypadek kobiety, która ilekroć jak kapelan wchodził do sali, gdzie leżała, odwracała głowę. – Spytałem ją, czy chciałaby skorzystać z sakramentów. Odpowiedziała tylko „Jestem świadkiem Jehowy”, bała się chyba kontaktu z księdzem. Ale tych wizyt było kilka, starałem się delikatnie zawsze nawiązać z nią rozmowę. Zależało mi na tym, by wiedziała, że zawsze może przystąpić nawet do chrztu, jeśli nie była chrzczona; że Chrystus jej szuka i jest blisko – mówi ks. Borcz.
Jego zdaniem to, co powinno wybrzmieć teraz w każdym z nas w obliczu pandemii, to wezwanie do nawrócenia, pragnienie bycia przygotowanym na każdą ewentualność, nawet ewentualność śmierci. – Choroba może nas dopaść w najmniej oczekiwanym momencie, a być może nie zawsze będzie w pobliżu kapłan gotowy do udzielenia rozgrzeszenia, może też my nie będziemy przytomni, aby móc skorzystać ze spowiedzi. Dobrze po prostu cały czas żyć w łasce uświęcającej – przekonuje kapelan z Łańcuta.
To dotyczy także ich samych, bowiem, co otwarcie przyznają kapelani, liczą się z możliwością własnego zarażenia. Nie jest to jednak lęk paraliżujący. – Boję się tak jak wszyscy, ale ta obawa nie powoduje, że chcę zrezygnować. To jest po prostu posługa, robię to, co do mnie należy – mówi ks. Rafał. – Swojego zarażenia się nie boję, może to wynika z mojego wieku. A może z tego, że wiem, iż na moje miejsce zawsze znajdzie się jakiś inny kapelan. Ani pacjenci, ani personel nie zostanie sam – dodaje o. Łukasz.
Wsparcie dla personelu
Obok pacjentów kapelani są też wielkim wsparciem dla lekarzy, pielęgniarek czy salowych, którzy pracują na oddziałach. – Dla nich także jesteśmy kapelanami, wspierając w bardzo ciężkiej pracy. Czasem wystarczy nawet zwykły SMS do pielęgniarek na dyżurze, czasem dodatkowa Msza św. specjalnie dla nich, chwila rozmowy, by mogli się wygadać i poczuć wsparcie – wylicza ks. Zawitkowski, krajowy duszpasterz służby zdrowia.
Zdaniem ks. Rafała Borcza to wsparcie kapelanów jest szczególnie ważne wtedy, gdy z powodu pracy przy chorych z wirusem pielęgniarki, salowe czy lekarze spotykają się z wykluczeniem społecznym. – Wtedy Msze św. w szpitalu są jedynymi, na które mogą pójść, a rozmowa z kapelanem jest dużym wsparciem – mówi kapelan z Łańcuta.
Widząc duchowy głód medyków, z którymi pracuje, warszawski kapelan szpitala zakaźnego sprowadził dla nich dodatkowe wsparcie prosto z nieba. Jeszcze latem sprowadził z Krakowa relikwie bł. Hanny Chrzanowskiej, pielęgniarki beatyfikowanej w 2018 r. Relikwiarz stoi niedaleko tabernakulum, w zawsze otwartej szpitalnej kaplicy. – Widzę, jak często zaglądają tu pielęgniarki, choćby na moment, aby przyklęknąć przed Panem Jezusem i pomodlić się przy relikwiach pani Hanny. Mówią, że to ich nowa, niezwykła koleżanka z pracy. Czasem nawet świadczą o codziennych cudach za jej wstawiennictwem, których doświadczyły – opowiada o. Łukasz.