W erze pop-artu i konceptualizmu w sztuce stworzyła miękkie rzeźbiarskie formy nazwane od jej nazwiska abakanami. Mówiła, że drażniły, bo jak na tkaninę były zbyt duże, w ogóle nie przypominały gobelinu i kojarzyły się zbyt magiczne. Organiczne kształty, tłumy skorup, puste korpusy, martwe kształty, a wśród nich ona. Lubiła fotografować się w otoczeniu swoich rzeźb, tak jakby była ich częścią. Lubiła też o nich mówić. Na przykład: „Badając człowieka, badam właściwie siebie. (…) Moje formy to kolejne skóry, które z siebie zdejmuję, znacząc etapy mojej drogi. Za każdym razem należą do mnie tak bardzo, i ja należę do nich, że nie możemy bez siebie istnieć. Czuwam nad ich egzystencją. Miękkie, zawierają w sobie nieskończoną ilość kształtów możliwych, z których tylko jeden jest przeze mnie wybrany jako właściwa forma znacząca”. Pierwsze abakany posiadają cechy indywidualne, mają konkretny kolor i kształt, ale wkrótce staną się szarą masą identycznych powtarzalnych póz. Wzbudzającą niepewność i niepokój.
Ucieczka
Magdalena Abakanowicz urodziła się 20 czerwca 1930 r. w Falentach pod Warszawą. Barwnie opowiadała o swojej rodzinie, a pochodziła z arystokratycznej linii mongolskiego wojownika Abak-chana, prawnuka Czyngis-chana. Ale dzieciństwa nie wspominała zbyt dobrze, uważała, że była córką niechcianą, bo rodzice marzyli o synu. Uspokojenia i jedności szukała w naturze. „Kora i patyki były pełne tajemnic. Potem glina”. Dzieciństwo spędziła samotnie, lepiła i rzeźbiła kozikiem figurki, które zaludniały jej wyobraźnię. A potem przyszła wojna.
Ukończyła warszawską Akademię Sztuk Pięknych. Nie była dobrą studentką, bo nauka ja nudziła, a najbardziej wymagania wobec tego, co jest sztuką, narzucane przez wykładowców. Nie chciała spełniać ich oczekiwań. Miała ochotę uciec. „Uciec można tylko w siebie, w jedyność własnej świadomości, w konkret własnej egzystencji. Ucieczka trwa do dziś” – mówiła. W latach 60. wypracowała własną autorską metodę przestrzennej tkaniny. Jakby gobelin oderwać od ściany, nadać mu trójwymiarowy kształt, zmienić znaczenie pojęcia tkanina. Abakany szybko stały się słynne dosłownie w całym świecie artystycznym. Na wystawach często podwieszano je pod sufitem. Robiły ogromne wrażenie. Wielkie, obłe nieokreślone kształty. Truchła – mówili niektórzy. „Obciążyły mnie sobą jak grzechem, do którego nie wolno się przyznać” – twierdziła artystka, bo wtedy w świecie sztuki tkactwo było traktowane niepoważnie. Potem kawałki płótna spajała żywicą syntetyczną, wykorzystywała nić konopną, sizal, owcze runo, końskie włosie. Mówiła o strukturze, nerwach, włóknach całego świata organicznego, którego jesteśmy częścią. Wszystko to miało znaczenie. Na przykład powierzchnia abakanów, która przypominała jej porowatość ludzkiej skóry.
Potem tworzyła już w drewnie, metalu i kamieniu – przede wszystkim postać ludzką. Najczęściej w tłumie: bezgłowym, wydrążonym, bezosobowym. Czasem był to fragment ludzkiej istoty – oskalpowana głowa, rozmyta twarz, skóra ściągnięta z twarzy, oczy zawsze zamknięte. Abakanowicz mawiała, że fragment wystarcza, żeby mówić o całości. Że pokazuje tylko to, co jest konieczne, więc oczyszcza kształt z niepotrzebnych elementów. Upraszcza. Opisując jej twórczość, używa się „nieprzyjemnych” słów takich, jak: tkanki, mięśnie, korpus, powłoki, torsy, skorupy. To kilkudziesięcioosobowe tłumy obcych istot ustawiane coraz częściej w miejskiej przestrzeni. Stoją na poznańskiej Cytadeli, ale też w wielu miastach na całym świecie, w Japonii, Stanach Zjednoczonych, Francji.
Ta sama historia
„Na powstanie jakiegoś obiektu składa się całe życie doświadczeń, świat wyobrażony, wiele pytań, które człowiek sobie zadaje i na które szuka odpowiedzi” – mówiła artystka trzy lata temu. Jakich doświadczeń? Najpierw z pewnością wojennych, z których wyrósł lęk przed niepewnym losem, niepokój nazywany egzystencjalnym, zagubienie dziecka, które brutalnie pozbawiono ufności. „1944. Było coraz straszniej. Szedł front. Rewolucja. Jednego dnia ojciec kazał zaprząc konie. Wyjechaliśmy z Warszawy. Oddalając się od domu, okolicy, czułam, jak pustoszeję. Zupełnie tak, jakby ze mnie wyjęto środek, a wewnętrzna warstwa, nieoparta na niczym, traciła wyraz”. Przygarbione postacie, jakby chowające się przed samymi sobą, uciekające w siebie, skulone. To ci, którzy się boją. Stali się czytelni dla społeczeństw, którym nieobce były totalitaryzmy. Nie zaprzeczała, gdy pytano ją o odniesienia do czasów PRL-u i ideologii komunistycznej. Uprzedmiotowienia, odhumanizowania, odcięcia od świata, poniżenia. W takim bezwolnym tłumie człowiek jako jednostka przestaje mieć sens. Pozowała do zdjęć pomiędzy tymi bezgłowymi korpusami, postaciami z tłumu. Te fotografie są bardzo znaczące, bo na nich ona jedyna jest człowiekiem osobnym, jest sobą w tle „nierozpoznanych”, obcych. Możemy ją naśladować, wejść w przestrzeń, jaką zajmuje ponad setka Nierozpoznanych w Poznaniu, poczuć, jak na nas napierają, jak nas przygniatają, chcą zniszczyć, wchłonąć. Jakbyśmy mieli za chwilę stać się jednym z nich.
W ostatnich latach w Polsce Magdalena Abakanowicz nie miała dobrej prasy, szczególnie wśród krytyków młodego pokolenia. Uważano, że się powtarza, mówiono o tym, że jej rewolucja trafiła na „salony”, że z rewolucjonistki stała się klasykiem. Na świecie wciąż była poważana i zapraszana na najważniejsze wystawy. Stworzyła własny rozpoznawalny język, którym mówiła o sprawach ponadczasowych. Interesowała ją ludzka kondycja. „Pracuję ciągle nad tą samą dawną historią, dawną, jak sama egzystencja, opowiadam o niej, o lękach, rozczarowaniach i tęsknotach, które niesie”.