Zawsze byli bardzo aktywni. Aleksander, lat 68, realizował się w zawodzie ekonomisty, a Barbara jako inżynier budownictwa. Kiedy w 1990 r. wprowadzono religię do szkół, proboszcz zaproponował jej, aby przez chwilę jej uczyła. Skończyło się na tym, że katechizowała przez kilkanaście lat. Wychowali syna i trzy córki, właśnie oczekują narodzin szóstego wnuka. Kiedy oboje przeszli na emerytury, w nowej rzeczywistości szukali pomysłu na siebie. – Wymyśliłam sobie wtedy, że zaangażuję się w struktury samorządowe i czekałam aż Bóg to „przyklepie” – wspomina Basia. Mieszkali wtedy w urokliwej Targowej Górce koło Wrześni. Nigdy nie przywiązywali się do konkretnego miejsca. W życiorysie mają zarówno mieszkanie na dużym wielkomiejskim osiedlu, jak i w lesie, w przedwojennym domu w Karkonoszach.

Pobrali się 46 lat temu, a w połowie lat 80. zaczęli pogłębiać swoją duchowość małżeńską w Domowym Kościele. Regularnie prowadzą więc tzw. dialog małżeński. – Podczas jednego z nich, gdy szukaliśmy nowej drogi dla nas, uświadomiłam sobie, że muszę się otworzyć na wolę Bożą – mówi Basia. – Stwierdziliśmy, że tak jak Maryja przyjmiemy wszystko, co Bóg nam zaoferuje. Krótko po tym mąż, jako nadzwyczajny szafarz Eucharystii, pojechał na rekolekcje do Gniezna. Tam modlił się w tej intencji. Ja modliłam się wówczas w domu. Kiedy wrócił, jeszcze w drzwiach powiedział: „Jedziemy na misje”. Odpowiedziałam: „dobrze”, choć nigdy wcześniej nawet nie byliśmy zainteresowani tematyką misyjną.
Chałupka do remontu
Szybko okazało się, że kiedy na misje chce wyjechać małżeństwo na emeryturze, nie jest to takie proste. Po kilku miesiącach udało się jednak dopiąć wszystko na ostatni guzik. Zostali uroczyście posłani przez abp. Henryka Muszyńskiego. Dwa tygodnie przed wylotem Aleksander dostał rozległego zawału. – Wielu nam mówiło, że to znak z nieba, że mamy nie jechać. A my czuliśmy, że idziemy we właściwym kierunku i cztery miesiące później, w uroczystość Zwiastowania Pańskiego, wyruszyliśmy do Tanzanii.
Skierowano ich do konkretnego ośrodka misyjnego, ale na miejscu zauważyli, że nie są w nim potrzebni. Zdążyli już jednak rozpocząć kurs nauki lokalnego języka suahili. Poznali na nim siostrę Marion z amerykańskiego zgromadzenia Maryknoll. – Przygarnęła nas na jakiś czas i nauczyła, jak żyć w Afryce – przyznaje Aleksander. – Kiedyś przyjechał do niej na lunch Amerykanin, o. Jim Conard, prowadzący misje w Kowak w pobliżu Jeziora Wiktorii. Jest od nas 20 lat starszy, od prawie 60 lat żyje w Afryce. Wcześniej, w Stanach mieszkał wśród Polonii. Marion zaproponowała, żeby wziął nas do siebie. Niezbyt ochoczo na to zareagował, ale kiedy Basia podała przygotowaną przez siebie polską potrawę, powiedział: „Dzieciaki, mam taką jedną chałupkę. Możecie w niej zamieszkać, tylko musicie sami ją sobie wyremontować. No i nie stać mnie na to, żeby was utrzymywać”. Pozostało nam żyć w Afryce z własnych emerytur.

Chałupkę nie tylko wyremontowali, ale zrobili w niej też łazienkę i prysznic. Założyli ogródek. Basia rozdawała tubylcom sadzonki, ucząc ich również uprawy. Kiedy tylko udało się zdobyć mleko, robiła sery. Piekła też ciasta, zupełnie w Afryce nieznane. Po trzech latach sprzedali swój dom w Polsce i kupili małe mieszkanko w Poznaniu, żeby mieć dokąd wrócić. Wtedy też wpisano ich na listę Episkopatu, obejmującą świeckich misjonarzy. Każdy z nich otrzymuje dzięki temu około 3 tys. zł rocznie. – Te pieniądze przeznaczamy na kształcenie naszych podopiecznych w Afryce, obejmując ich adopcją misyjną. Dobre szkoły, czyli te niepubliczne, są w Afryce bardzo drogie. Ale tylko one dają dzieciom szansę na to, żeby mogły pracować w administracji czy jako nauczyciele. To posady, które w Tanzanii, gdzie nie ma przemysłu, dają najlepsze perspektywy – tłumaczy Aleksander. W tej chwili Szanieccy obejmują adopcją pięcioro dzieci. Otaczają ich nie tylko opieką materialną, ale też modlą się za konkretne dziecko. – Nie ukrywamy, że finansowo jest ciężko, ale nie mogliśmy im odmówić.
Przyszywana córka
Czworo z dzieci, które kształcą, to dzieci Pendo – kobiety, która stała się dla nich przyszywaną córką. – Olek miał problemy z kręgosłupem, a ja potrzebowałam kogoś do pomocy przy praniu raz w tygodniu. Zapytałam katechistkę z naszej parafii, czy nie zna kogoś uczciwego. Podpowiedziała mi Pendo, swoją krewną. To kobieta, która doświadczyła w życiu wiele złego – mówi Basia. Pendo jako czternastolatka została zgwałcona. Zaszła wtedy w ciążę, więc rodzice sprzedali ją tanio starszemu mężczyźnie na żonę. Urodziła syna Ogalo, po czym męża zabiła policja. Zgodnie z tamtejszym zwyczajem została drugą żoną starszego brata męża, z którym ma dwóch synów. Pewnego dnia wyrzucono ją jednak z dziećmi z domu. Jakaś kobieta zaproponowała jej byle jaką lepiankę, w zamian za świadczenie usług seksualnych jej synowi. Z nim ma kolejnych czworo dzieci.
– Bardzo polubiliśmy Pendo i postanowiliśmy wyrwać ją z takiego życia – mówi Basia. – Wybudowaliśmy jej domek, pomogliśmy się usamodzielnić. Ma obecnie kilka krów i swoje owoce z ogródka. Umie oszczędzać, co w Afryce jest wprost niewyobrażalne. Przyjęła też chrzest i ochrzciła dzieci. Dobrze je wychowuje. Najstarsza córka Eliva została krawcową, więc kupiliśmy jej maszynę do szycia, a Ogalo planuje iść do seminarium.
W Tanzanii niespełna 30 proc. mieszkańców to katolicy, kolejne ponad 30 to muzułmanie, reszta to głównie protestanci oraz wyznawcy tradycyjnych religii etnicznych. – Afrykańscy katolicy nauczyli nas radości wiary. Msza trwa tam minimum dwie godziny, a i tak ludzie przychodzą wcześniej, żeby pobyć razem, porozmawiać. Tak samo po Mszy, nie wracają do domów tylko spotykają się jeszcze w małych wspólnotach. Jednym słowem cała niedziela „kręci się” wokół kościoła – opowiada Aleksander.
Wnętrza wielu kościołów, nie tylko w Tanzanii, ale i w sąsiadujących z nią Kenii i Ugandzie, zdobią obrazy i Drogi krzyżowe autorstwa Basi, która jest uzdolnioną malarką. Pisze także ikony. – Sporo już tych prac powstało – mówi. – Niedawno przez wiele miesięcy malowałam wszystko, co potrzebne było do nowego kościoła franciszkanów w Nairobi. Od misjonarzy we wschodniej Afryce mam tyle zamówień, że nie jestem w stanie ich zrealizować – przyznaje.

Nie ma czasu na nudę
Na swojej pierwszej placówce w Kowak, na głębokiej, ubogiej prowincji w górach, Szanieccy spędzili ponad sześć lat. Działa tam szkoła średnia z internatem dla 600 dziewcząt oraz szpital. – Mąż był administratorem, głównym księgowym, zaopatrzeniowcem, także kierowcą, gdy była potrzeba, szczególnie pogotowia. Ja przez dwa lata byłam osobą pierwszego kontaktu w przyszpitalnej poradni dla nosicieli wirusa HIV. Zaprojektowałam w tym szpitalu kilka oddziałów i salę operacyjną, także różne budynki na potrzeby parafii i szkoły. Organizowałam też sobotnie spotkania dla kobiet, jak je żartobliwie nazywałam, „grupy darcia pierza”. Uczyłam podczas nich szycia i robótek. Odwiedzałam również we wsi chorych i nowo narodzone dzieci, obdarowując ich rodziców wyprawkami.
W czerwcu 2013 r. wyruszyli na pół roku do buszu, do plemienia Masajów, gdzie ich przyjaciel, misjonarz ks. Marek Gizicki zakładał nową parafię. – Poprosił nas, żebyśmy mu pomogli w budowie kaplicy. Nie ma tam prądu, wody, drogi, ale kaplica szybko powstała. Przygotowaliśmy też mieszkanko dla Marka i pomieszczenie duszpasterskie. No i zadbaliśmy o zbiorniki na wodę, bo czasami cały rok tam nie pada.
Przez lata pobytu w Afryce Szanieccy przylatywali do Polski jedynie wtedy, gdy zmuszał ich do tego stan zdrowia. Najgorzej było pięć lat temu, kiedy Aleksander zachorował równocześnie na malarię, tyfus i grzybiczne zapalenie płuc. – W Afryce długo nie potrafiono go zdiagnozować. Walka trwała trzy tygodnie, podawano mu ogromną ilość lekarstw. W końcu lekarze powiedzieli, że umiera i trzeba go zabrać do kraju. Dzieci z dnia na dzień kupiły dla nas bilety lotnicze i w Polsce cudem go odratowano. Zanim odzyskał pełnię sił, już chciał lecieć do Afryki. Wróciliśmy więc, a kolejny rok okazał się trudniejszy dla mnie. W ciągu kilku miesięcy dziewięć razy miałam malarię. Byłam bardzo osłabiona, na moment straciłam słuch i głos. Przylecieliśmy więc do Polski, akurat na Boże Narodzenie – opowiada Basia. Wtedy po raz pierwszy zaczęli poważnie myśleć o powrocie do kraju na stałe. Jeszcze w Afryce franciszkanie zaproponowali im jednak posługę w ośrodku misyjnym w Dar es Salaam i bardzo do jej podjęcia namawiali. – W sylwestra poszliśmy na Mszę dziękczynną, a kiedy z niej wyszliśmy, wiedzieliśmy już, że wracamy do Tanzanii.
Dar es Salaam, jak mówią żartobliwie, to „kosmos”. – Duża szkoła na 1,2 tys. uczniów, kilka przedszkoli, pięć parafii, i to wszystko w ciągłej rozbudowie. Pracy był więc ogrom: projektowanie, wizyty w urzędach, bankach, nadzór inwestycji. Basia katechizowała też w szkole i kserowała tysiące stron testów dla uczniów. To było coś dla nas, bo nie lubimy siedzieć bezczynnie – stwierdza Aleksander.
Prorocze słowa
Najtrudniejsze chwile Szanieccy przeżywali, kiedy dowiadywali się, że ich najbliżsi mają jakieś problemy. – Nawet nie mogliśmy ich wtedy przytulić... Bardzo dbaliśmy za to o duchową więź z naszymi dziećmi i z ich rodzinami. Nieustannie pamiętaliśmy o nich w modlitwie, a codziennie rano podczas Eucharystii kładliśmy na ołtarzu wszystkie nasze sprawy. Wierzymy, że dzięki temu w naszej rodzinie zdarzyło się tyle małych cudów – przyznaje Basia.
Jak dzieci zareagowały na wieść o tym, że chcą pojechać na misje? – Jedna z córek, Ania, powiedziała, że swoje już zrobiliśmy, odchowując dzieci i teraz możemy urządzać swoje życie, jak chcemy. Studiowała zresztą w Stanach i tam założyła rodzinę. Syn przez wiele lat mieszkał z rodziną na Cyprze, a najmłodsza córka wyszła za Fina. Ciężko nam było rozstać się z wnukami, które gdy wyjeżdżaliśmy, miały 10 i 7 lat. Ale w Ewangelii Jezus pyta: „Kto jest moją Matką i moimi braćmi?” – mówi Basia. Nie mogli dotrzeć na śluby dzieci i kiedy rodziły się kolejne wnuki. Aleksander nie był też na pogrzebie swojej mamy. – Uznaliśmy, że nie można pracować na misji pod presją, że kiedy coś się dzieje w rodzinie natychmiast przyjeżdżamy. Dzieci to przyjęły, ale moje rodzeństwo do teraz ma wątpliwości, czy dobrze zrobiliśmy. Bardzo się zawęził też krąg naszych znajomych. Większość nie akceptuje tej decyzji – zauważa Aleksander. – Gdy wyjeżdżaliśmy, biskup gnieźnieński Bogdan Wojtuś powiedział nam, że tą decyzją będziemy bardzo niewygodnymi świadkami dla ludzi. Te słowa okazały się prorocze. Wielu w rozmowie z nami nawet nie pyta o Afrykę. Może boją się, że ta wiedza poruszyłaby ich „wewnętrzne struny” i musieliby z tym coś zrobić?
Siedzę z Basią i Olkiem w ich mieszkaniu na poznańskim Łazarzu przy herbacie i piernikach, za którymi bardzo tęsknili i teraz jedzą je przez cały rok. Od kilku miesięcy są w Polsce na urlopie. Fala ogromnych upałów, jakie nawiedziły Tanzanię, dała się im we znaki. Pytam na koniec, czego nauczyła ich Afryka? – Dzięki misjom spokornieliśmy. Przede wszystkim jednak Afryka nauczyła nas radości życia. Cieszymy się z każdej danej nam godziny.
Szanieccy rozważają jeszcze opcję powrotu do Tanzanii, ale jedynie na kilka miesięcy. Roztropnie oceniają swoje obecne możliwości. – Zdajemy sobie sprawę z naszych coraz większych ograniczeń. W końcu czas upływa, a nie chcemy być na misjach dla nikogo obciążeniem. Może w końcu zostaliśmy powołani do starości?