Marcin: Pamiętasz, że w zeszłym roku sołtyska zaproponowała odnowienie kapliczki w centrum wsi? Chodziło o to, żeby część pieniędzy z funduszu sołeckiego przeznaczyć na położenie schodków, nowej kostki brukowej i posadzenie kwiatów. I że wszyscy mieszkańcy się na to zgodzili?
Magda: Pamiętam. Jest już gotowa – ta kapliczka?
Marcin: Prawie, trzeba tylko kwiaty posadzić. Moglibyśmy w tym roku chodzić na majowe na zmianę – raz do kościoła, raz do kapliczki. Dziewczyny by zobaczyły, jak to kiedyś bywało. I byłaby szansa, żeby nie zaginęła całkiem fajna tradycja.
Magda: Może przy okazji poznalibyśmy więcej tubylców. Mieszkam tu sześć lat i znam tyle osób, ile mi przedstawiłeś sześć lat temu…
Marcin: Kiedyś przy naszej kilometrowej ulicy stało dziewięć domów. Teraz mamy numer 67, a biorąc pod uwagę nowe, dopiero co podzielone działki, na końcu Tatrzańskiej będzie na pewno powyżej 100. Mimo to ja znam tylu ludzi, ilu pamiętam z dzieciństwa.
Magda: Przesadzasz.
Marcin: Ale tylko trochę. Nawet gdybym chciał poznać kogoś nowego, to nie ma jak. Co z tego, że powstało tyle domów, skoro większość z nich jest otoczona murem, tak że nawet koloru elewacji nie widać? Bramy otwierają się tylko rano i wieczorem. Kiedyś było biedniej, ludzie potrzebowali siebie nawzajem. Od tego się pożyczało sadzarkę do ziemniaków, od tamtego wiertarkę. Pomagało się w żniwach, w jesiennym zbieraniu warzyw. W każdym razie była okazja, by się spotykać.
Magda: Nie były te spotkania trochę wymuszone?
Marcin: Były.
Magda: No właśnie. Chyba nie chodzi o to, żeby budować relacje na siłę?
Marcin: Nie wszystkie były na siłę, wiele z nich przetrwało, mimo że już nie trzeba pożyczać wiertarki, bo każdy ma swoją. Ale wspólna praca, najczęściej w polu, była pretekstem, okazją, szansą.
Magda: To trzeba stwarzać inne okazje do spotkania. Może jakiś festyn by się przydał?
Marcin: Po co festyn, skoro każdy może sobie zrobić prywatny festyn we własnym ogródku? A tak serio – Madzia, w każdym sezonie w naszej okolicy jest kilka festynów: dożynki, piknik ziemniaczany, święto kwitnącej wiśni, festiwal orkiestr, wiejskie festyny na placach zabaw… „Napływowi” rzadko na nie przychodzą.
Magda: Może nie czują się mile widziani? Może mają kiepskie doświadczenia? Pamiętasz, jak zaraz po ślubie mieszkaliśmy w bloku w Krakowie? Gdy poszliśmy do sąsiadów się przywitać, patrzyli na nas jak na oszołomów. I to jest druga strona medalu. Bo nowi nie chcą się integrować, a starzy ich do tego nie zachęcają.
Marcin: Ale wiesz co? Dwadzieścia lat temu w naszym kościele pierwsze ławki zawsze były puste. Nikt w nich nie siadał. Ludzie woleli stać pod chórem, niż usiąść blisko ołtarza. Dzisiaj na każdej Mszy to właśnie te pierwsze są zajęte, bo „przybysze” przywieźli tę modę z miasta. Nawet starsze panie, które kiedyś myślały, że tak blisko ołtarza to nie wypada, teraz w nich siadają. Może więc lepszą okazją do spotkania „nowych” jest nie festyn, ale właśnie majowe?