Kiedy w 1989 r. dr Helena Pyz przyjechała do Ośrodka Rehabilitacji Trędowatych Jeevodaya (Dżiwodaja) w Indiach, przebywało w nim 220 osób. W placówce nie było żadnego lekarza na stałe. Pomoc w przychodniach była zredukowana do minimum. Dziś w ośrodku przebywa około 100 pacjentów, a w przychodniach opiekę otrzymuje blisko 5 tys. chorych. Pierwsze, bardzo trudne lata, przetrwała dzięki chorym, którzy pracowali razem z nią. W szkole, którą prowadzi ośrodek, uczy się ponad tysiąc dzieci − mających rodziców chorych na trąd, ale i są wśród nich dzieci z okolicy. Od pięciu lat na terenie placówki znajduje się centrum pomocy chorym na HIV/AIDS. Świecka misjonarka z Instytutu Prymasa Stefana Wyszyńskiego, internistka, „Mami” − jak mówią o niej miejscowi − pracuje tutaj już 26 lat. Niedawno została laureatką nagrody TOTUS, przyznawanej przez Fundację Dzieło Nowego Tysiąclecia.
Chorzy na trąd – niedotykalni
Indie. Kraj kontrastów krajobrazowych, kulturowych i społecznych. Ponad miliard ludzi. Około 88 proc. społeczeństwa wyznaje hinduizm, tylko 2,2 proc. stanowią chrześcijanie. Luksus przeplata się tu z nędzą żebrzących dzieci i umierających na ulicach nędzarzy. Hinduskie świątynie, buddyjskie klasztory, imponujące mauzoleum Tadż Mahal, sikhijska Złota Świątynia w Amritsarze, forty z czasów islamu i budowle kolonialne.
W sercu Indii, w stanie Chhattisgarh, znajduje się Ośrodek Rehabilitacji Trędowatych Jeevodaya, mający polskie „korzenie”. W 1969 r. na ziemi nieopodal wsi Gatapar, w okolicy, gdzie było najwięcej chorych na trąd, pallotyn i lekarz ks. Adam Wiśniewski wraz z s. Barbarą Birczyńską postawili trzy namioty stanowiące dom, przychodnię i kościół. Ks. Adam odwiedzał też skupiska chorych na trąd na obrzeżach miast, sprowadzał ich do powstającej niemal z niczego placówki.
W ten sposób powstał ośrodek dla trędowatych − ludzi, o których miejscowi mówią, że są „nieczyści”, „niedotykalni”. Trąd w Indiach to coś więcej niż choroba. To strach. Ostracyzm. Niechęć. To stygmat równoznaczny z odrzuceniem przez kastę, najbliższych, rodzinę. To nierzadko życie na ulicy. Inaczej jest w Jeevodaya. Tutaj chorzy odnajdują „świt życia”, bo właśnie to oznacza nazwa placówki w sanskrycie. Tutaj też dowiadują się, że okaleczenie przez chorobę nie jest równoznaczne z utratą ich godności, że nie przestają być ludźmi użytecznymi, potrzebnymi, kochanymi – przez Pana Boga i bliźnich.
„Wszyscy rozumieją język miłości”
Helena Pyz jest warszawianką. Urodziła się w 1948 r. Gdy miała 10 lat, zachorowała na chorobę Heinego-Medina. Dziś porusza się na wózku inwalidzkim. Nie przeszkodziło jej to jednak w pielgrzymowaniu na Jasną Górę i w ukończeniu studiów medycznych. Wybrała internę, bo − jak mówiła w jednym z wywiadów − interesował ją cały człowiek. Pracę w przychodni rejonowej w stołecznej Woli, a później w podwarszawskich Ząbkach zamieniła na pracę w Jeevodaya, o którym usłyszała… na imieninach u koleżanki. Ks. Wiśniewski był już wtedy bardzo chory, a w ośrodku nie było innego lekarza. Z opowieści o pracy pallotyna w dalekich Indiach utkwiło jej zdanie: „Tysiące trędowatych zostanie bez opieki”. Dr Pyz odczytała to jako wezwanie dla siebie. Po dwóch latach starań na wyjazd w 1989 r. przyjechała do Jeevodaya. Ks. Wiśniewski zmarł w 1987 r. Ośrodek borykał się już wówczas z problemami finansowymi. Dr Pyz nie znała języka, miejscowych zwyczajów, nie miała żadnego doświadczenia w leczeniu trądu i chorób tropikalnych.
„[Pieniędzy] brakowało dramatycznie na wszystko: na leki, prąd elektryczny, pensje dla pracowników, ale przede wszystkim na codzienny ryż. Nie miałam pojazdu, żeby się swobodnie poruszać, a poza zakupami, sprawami w urzędach, trzeba było obsłużyć chorych w przychodniach wyjazdowych, gdzie cierpliwie czekali potrzebujący. (…) Na początku miałam tylko dwie wątpliwości: jak sobie poradzę z barierą języka i czy moje kalectwo nie będzie przeszkodą. Usłyszałam: „wszyscy rozumieją język miłości” − wspominała po latach.
Tym „językiem miłości” posługuje się do dzisiaj. Z opuszczonymi, samotnymi, chorymi na trąd dzieli codzienność. Dla mieszkańców ośrodka jest lekarzem, doradcą, przyjacielem, a także skarbnikiem. Dla wolontariuszy − nauczycielką. Do przychodni przychodzą chorzy nie tylko na trąd. Dr Pyz leczy wszystko: począwszy od otartych kolan w czasie dziecięcych zabaw, bólów głowy, asystuje przy porodach, wykonuje badania kontrolne, prowadzi wielomiesięczną kurację trądu. Przyjmuje też mieszkańców okolicznych wiosek w Tumgaon (ok. 80 km od Jeevodaya) i Kuteli (ponad 200 km), na pograniczu stanu Chhattisgarh i Orissa, gdzie mieszka bardzo uboga ludność.
Szczególną troską otacza porzucone dzieci, których matki zmarły przy porodzie, co w Indiach zdarza się dość często. W ośrodku od lat prowadzona jest „Adopcja serca”, którą objęte są wszystkie dzieci − mieszkające w internacie, dzieci pracowników ośrodka, sieroty i dzieci szczególnej troski oraz absolwenci szkoły, którzy dzięki wsparciu finansowemu „adopcyjnych rodziców” mogą kontynuować naukę na kursach zawodowych i uniwersyteckich. Koszt utrzymania jednego dziecka wynosi 25–30 euro miesięcznie, czyli 120 zł. Jeevodaya otrzymuje wsparcie finansowe przez Sekretariat Misyjny w Warszawie oraz dzięki Fundacji Świt Życia noszącej imię dr Heleny Pyz.
***
Jeevodaya dziś to nie tylko wspomniana przychodnia i szkoła, ale także internaty dla chłopców i dziewczynek, kuchnia, dom dla kobiet, pomieszczenia dla rodzin. Dziś „Mami” w pracy pomaga dwóch paramedyków. Trzon personelu stanowią wyleczeni z trądu byli pacjenci. Taką ideę od początku swej działalności realizował też ks. Wiśniewski. Był przekonany, że nie wystarczy wyleczyć chorego z trądu, że trzeba dawać mu nowe szanse. Dr Pyz kontynuuje pracę polskiego pallotyna. Jest chyba najbardziej znaną, obok zmarłej w 2014 r. dr Wandy Błeńskiej, Polką, lekarką i misjonarką pracującą wśród chorych na trąd. Jest też laureatką wielu nagród. − Wydaje mi się, że wszystkie te ziemskie nagrody są na wyrost i jakoś nieproporcjonalne do tego, co ja robię, czuję, gdzie jestem. Tam w Indiach jest mój dom, tam jest moje wszystko i Jeevodaya to moje serce, a czy ono jest bez granic? Nie, tak naprawdę nie jest. Myślę, że kiedy jeszcze bardziej zanurzę się w Chrystusa, to te granice będą się rzeczywiście poszerzać i taką mam nadzieję − powiedziała, gdy w maju otrzymała statuetkę „Serce bez granic”, przyznaną w maju przez Fundację im. Kardynała Adama Kozłowieckiego.
„Jestem wdzięczna i dumna, że Fundacja zaszczyciła mnie przyznaniem nagrody TOTUS. Ale jestem też zażenowana. Cała moja lekarska posługa była i jest ukierunkowana na człowieka. (…) To, że pracuję akurat w Indiach, w miejscu – jak wierzę – wskazanym mi przez Pana Boga, jest dla mnie przywilejem. Mam wielką radość, mimo oczywistych trudności i rozmaitych przeszkód, że mogę pomagać ludziom, i to ludziom, którzy naprawdę tego potrzebują” – napisała w liście adresowanym do Fundacji Dzieło Nowego Tysiąclecia z okazji przyznania jej TOTUSA.