W telewizji widać ją rzadko, częściej grywa w teatrach. Jednak największą i najważniejszą rolą jej życia jest rola żony i mamy pięciorga dzieci. O tym właśnie Dominika Figurska opowiadała młodym, którzy przyjechali do sanktuarium w Markowicach na obchody Dnia Papieskiego.
Brzydka dziewczynka na scenie
– Mogę śmiało powiedzieć, że już od szóstego roku życia wiedziałam, że zostanę aktorką – opowiadała Dominika Figurska. – Jako dziecko nie byłam specjalnie urodziwa, miałam zeza, włosy obcięte na chłopaka, a panie w przedszkolu nie dawały mi wierszyków do mówienia, bo byłam za brzydka. I nagle takie dziecko oświadcza rodzicom: „Będę aktorką!”.
Miałam jednak dobrą dykcję i rodziców, którzy bardzo we mnie wierzyli. Mama poszła do przedszkola i upomniała się o wierszyk również dla mnie, a pani dała mi wtedy główną rolę w spektaklu na zakończenie przedszkola. Poradziłam sobie dobrze, zachwyciłam panie kucharki i połknęłam bakcyla. Wiedziałam, że aktorstwo i tylko aktorstwo, nic więcej.
Od urodzenia mieszkałam w Elblągu, szkoły teatralne były daleko, w Warszawie i w Krakowie. Rodzice dopingowali mnie, ale i przygotowywali na to, że mogę się nie dostać. Ale okazało się, że marzenia się spełniają, jeśli tylko konsekwentnie do tego dążyć. Studia okazały się wspaniałe, dokładnie takie, o jakich marzyłam. Miałam zajęcia ze wspaniałymi profesorami, chłonęłam i byłam szczęśliwa, że mogę się rozwijać w kierunku, który mnie interesował. Jerzy Stuhr, Andrzej Wajda, Krystian Lupa, ale i Tadeusz Malak, który zastąpił Karola Wojtyłę w Teatrze Rapsodycznym, Halina Kwiatkowska, która tamże grała słynną Antygonę. Przygotowywaliśmy Przed sklepem jubilera, spektakl był nagrany i wysłany Janowi Pawłowi II. To był czas duchowego wzrastania. Debiutowałam bardzo szybko, bo już na czwartym roku, na dodatek rolą Ofelii w wyjątkowym spektaklu z Krzysztofem Globiszem i Anną Dymną, z basenem, w którym Ofelia się topiła i z tresowanymi szczurami. Koledzy mówili, że po takim spektaklu to już na pewno „pójdę w karierę”. A ja nie mówiłam ani tak, ani nie, kochałam ten zawód – tak po prostu, bez kalkulacji, bez wyrachowania, zresztą wtedy nie było jeszcze mowy o takiej popularności, jaką znamy dzisiaj. Byłam wychowana na teatrze i słusznie kojarzyłam aktorstwo z ciężką pracą.
Potem przyszła propozycja z M jak miłość. Seriale nie wymagają wielkiego warsztatu aktorskiego, w zasadzie każdy może w nich zagrać jedną postać: samego siebie. Miałam dylemat, czy to brać, ale radziłam się profesorów, a oni mówili: „Bierz, jesteś młodą aktorką, zawsze to jakieś doświadczenie”. Przyjęłam rolę i nagle okazało się, że serial ogląda 10 milionów ludzi, że co chwila ktoś mnie zaczepia, że prosi o autograf, zdjęcie. Z jednej strony cieszyłam się, bo spotykały mnie same dobre rzeczy, ale z drugiej miałam świadomość, że nie o to chodzi w moim zawodzie! Chciałam być aktorką, jeździć po świecie ze spektaklami, pracować z ciekawymi reżyserami i mieć szansę grania takich ról, które pozwalają na prawdziwą przemianę!
Egoistka w szkole miłości
– Na studiach poznałam mojego męża – mówiła dalej Figurska. – Pierwsze kryterium brzmiało: czy wierzy? Mój mąż wierzy, wierzył jako mój chłopak, razem mogliśmy chodzić na Msze św. Po studiach wzięliśmy ślub i naturalne było dla mnie, że skoro jest małżeństwo, będą i dzieci. Kiedy przyszła na świat nasza pierwsza córeczka, świat zmienił się o 180 stopni. My, dwójka artystów, dotąd z trudem budziliśmy się na próbę o dziesiątej, prowadziliśmy kompletnie nieuregulowany tryb życia, często nocny, wręcz wbrew naturze. Nagle pojawiło się dziecko, do którego trzeba wstawać co dwie-trzy godziny, trzeba nakarmić, ono płacze i nie można powiedzieć, że mi się nie chce, bo jestem zmęczona. Pierwsze dziecko było dla nas szokiem. Myślałam, że więcej mieć nie będziemy, bo przecież z jednym nie dajemy sobie rady! Ale kiedy ten pierwszy szok minął, pojawiło się przecudowne doświadczenie miłości macierzyńskiej i rodzicielskiej, a my przy okazji odkryliśmy sens naszego życia.
Pierwsza córka była dzieckiem teatru, chodziła ze mną do garderoby, my z niczego nie rezygnowaliśmy, zabieraliśmy ją w góry, podróżowaliśmy. Potem bardzo szybko pojawiła się na świecie druga córka i zrobiło się trochę trudniej, bo nie da się zamienić teatralnej garderoby w przedszkole. I kiedy już wdrażaliśmy się w życie z dwojgiem dzieci, pojawiło się trzecie, syn. Śmieję się czasem, że wielodzietność zaczyna się właśnie od trzeciego dziecka – bo matce zaczyna brakować jednej ręki. Ale paradoksalnie wtedy właśnie zrobiło się łatwiej. Pierwsze dziecko było szokiem, drugie niosło ze sobą lęk, jak sobie poradzimy, a przy trzecim mieliśmy już tylko myśl, że przecież jakoś to będzie! Miałam komfort jako matka, jakiś luz, już wiedziałam, czego się spodziewać. Macierzyństwo to ciężka praca, ale i najpiękniejsza rzecz, jaka mogła nam się w życiu zdarzyć. To one pozwoliły nam wzrastać. Sprawiły, że dzięki nim my, dwójka egoistów, wyzbywamy się po kawałku tego naszego egoizmu. W dzieciach się przeglądamy, widzimy w nich nasze wady. One mobilizują nas do pracy nad sobą, żebyśmy mogli jak najlepiej je wychować. Człowiek sam dla siebie przestaje być ważny. To wielka miłość, taka, że można oddać za drugiego człowieka życia.
Wariaci w pieluchach
– Jako dojrzałe już małżeństwo zdecydowaliśmy się na kolejne dziecko i jeszcze jedno, żeby to czwarte, dużo młodsze od pozostałej trójki, nie było jedynakiem. Kiedy patrzę na swoje życie, myślę, że Pan Bóg lubi nas zaskakiwać. Gdyby ktoś 15 lat temu powiedział mi, że będę miała pięcioro dzieci, nie uwierzyłabym. A teraz nie wiem, czy to na pewno koniec. To nie jest wyścig, nie chodzi o to, kto urodzi więcej dzieci, na razie nie planujemy następnych, ale nie mówimy też, że na pewno nie. To jest piękne, kiedy człowiek jest otwarty na życie. Zorganizowaliśmy się lepiej, żeby zapanować nad logistyką odwożenia i dowożenia pięciorga dzieci w różne miejsca. Nauczyłam się dzielić rzeczy na ważne i mniej ważne: cóż z tego, że lubię porządek? Nie będę robiła o to awantur, bo przecież ważniejsza od porządku jest atmosfera w rodzinie, ważniejsza jest nasza miłość. Łaską od Pana Boga jest to, że się z mężem nie boimy, że jesteśmy trochę takimi wariatami. Gdyby się człowiek bał, to by ciągle czekał. Na co czekać? Na politykę prorodzinną? Na lepsze czasy? Na większe pieniądze? Nie ma na co czekać! Jest czas na dzieci, więc niech się dzieci rodzą!
Miałam taki moment, że siedziałam w pieluchach, a moje koleżanki oglądałam na pierwszych stronach gazet i myślałam z żalem, że już pewnie nigdy nie będę aktorką – przyznała Dominika Figurska. – Dziś koleżanka z żalem mówi mi, że ona rodzi premiery, a ja dzieci. Premiera dziś jest, a jutro już nikt o niej nie pamięta, a dzieci rosną i są. Ja też pierwsze dziecko karmiłam w teatrze, w przerwach na próbie, bo dyrektor oczekiwał, że trzy miesiące po porodzie wrócę do pełnych prób. Nic z tych prób ani samego spektaklu już nie pamiętam, nikt nie pamięta. Kompletnie bez sensu to było.
Najważniejsze jest, żeby zaufać Panu Bogu, powtarzać „Jezu, ufam Tobie” i nie zwlekać. Bo naprawdę: nie ma na co czekać! Wiem i jestem spokojna, że dobrze w życiu wybrałam.