O zainteresowaniach, drodze teatralnej i aktorskiej oraz wierze z Anną Milewską, odtwórczynią roli Julii w serialu „Złotopolscy,” rozmawia Marcin Jarzembowski
W 1952 roku ukończyła Pani naukę na Wydziale Historii Sztuki Uniwersytetu Warszawskiego. Następnie była praca w muzeum. Skąd ten kierunek i zainteresowania?
– Zawsze interesowałam się historią, a kiedy doszła do tego sztuka, no to już nic piękniejszego nie mogłam wymyślić.
Dopiero później nastąpił zwrot w kierunku studiów teatralnych. Czym było to spowodowane?
– Przede wszystkim sytuacją rodzinną. Chciałam wyrwać się z domu. Moja przyjaciółka namówiła mnie, abym startowała do szkoły krakowskiej. I udało się. Zostałam przyjęta, mimo że był to ostatni dzwonek, ze względu na wiek. Istniał wówczas limit do 25 lat. Byłam wtedy po jednych studiach, po pracy w muzeum, więc już tej „drugiej młodości”. Często powtarzam, że mam silny charakter, dlatego nie dałam się wyrzucić.
Jakie role najbardziej utkwiły Pani w sercu?
– Oczywiście ta pierwsza, czyli debiut. Grałam cudowną rolę chłopca Cherubina w „Weselu Figara”, a w „Słomkowym kapeluszu” pannę młodą. Były także sztuki komediowe, a potem bardziej dojrzałe role w teatrze w Kielcach oraz Radomiu. Następnie była Łódź, gdzie odegrałam bardziej popisową rolę w „Drodze do Rzymu”. Telewizja nie była wówczas na pierwszym miejscu. Ludzie naprawdę chodzili do teatru. Czekało się na premiery…
Przez miliony Polaków jest Pani utożsamiana z Julią ze „Złotopolskich”. Jak się rozpoczęła przygoda z serialem?
– Ta współpraca trwa już osiem lat. Znałam się wcześniej z ekipą, która realizuje ten serial. Robiliśmy razem „Pannę z mokrą głową” oraz film „Faustyna”, w którym grałam matkę Borgię, przełożoną zgromadzenia wileńskiego. Po tych doświadczeniach właśnie ta ekipa poprosiła mnie, abym zagrała Julię Złotopolską. A dlaczego Julia? Ponieważ takie jest moje drugie imię.
Czy popularność Pani przeszkadza?
– Od czasu do czasu. Przeważnie jak mnie „dopadają” wycieczki szkolne. Kiedyś nawet podpisywałam się na biletach tramwajowych. Mówię do młodzieży: „Przecież za chwilkę to wyrzucicie”. Oni zaprzeczają. A ja do nich: „Przyznajcie się. Wymieniacie się. Trzy Milewskie za jednego Małysza?”. Jak się oburzyli! To jest moment męczący, ale także wzruszający. Kiedyś w Warszawie uciekłam nawet z tramwaju. Zobaczyłam, na co się zanosi, i wysiadłam wcześniej.
Czy teatr pozostał tą „pierwszą miłością”? Czy kontakt z nim nadal trwa?
– Jest kontakt, ale tylko „wyrywkowy”. A to dlatego, że jestem już na emeryturze teatralnej. Jednak należy pamiętać, że aktor – niezależnie od wieku – jest zawsze potrzebny.
Aktorstwo to powołanie?
– Częściowo tak. Jak już się wcześniej przyznałam, to powołanie przyszło dosyć późno. Było drugorzędną sprawą – zdecydowałam się na aktorstwo z nieco bardziej prozaicznych powodów. Po prostu, mieszkałam z siostrami i chciałam uzyskać pewną niezależność. Później to wszystko dojrzewało. Teraz wiem, że ten zawód wciąga i jest pasjonujący. Jeżeli, oczywiście, nas nie zawiedzie. Potrafi być bardzo okrutny, jeśli się człowiek w nim nie spełnia. Wówczas to prawdziwy dramat. Znam dużo takich przykładów…
Jak zmienia się aktorstwo na przestrzeni lat? Dzisiaj zauważa się wśród młodych aktorów tendencję do pewnej „drapieżności”.
– Młodość musi być drapieżna. Ja również na swój sposób byłam drapieżna. Jeżeli człowiek nie wyrwie się do przodu, to jest obawa, że zostanie odsunięty na bok czy stłamszony przez innych. I w tym sensie aktorstwo się zmienia. A to dlatego, że wpływa na nie film oraz telewizja. Ono jakby straciło swój charyzmatyczny obraz. Dawniej aktor był kimś wyjątkowym. Dzisiaj może być nim każdy. To rzutuje na nas – zawodowców. Mnie najbardziej razi niechlujny język i byle jaki sposób mówienia. W pewnym sensie jest to wina pisarzy i scenarzystów.
Co Anna Milewska lubi robić poza planem i deskami teatru?
– Bardzo dużo rzeczy. Muszę te zajęcia redukować. Obecnie piszę książkę o sobie, o naszym wspólnym małżeństwie z Andrzejem Zawadą, który był alpinistą i himalaistą. Tak więc podróże, wycieczki, pisanie poezji odłożyłam na dalszy plan. W tym roku chcę dokończyć właśnie tę książkę.
Pani mąż był alpinistą. Można powiedzieć, że na co dzień dotykał nieba.
– Od czasu do czasu. Wspiął się nawet dwukrotnie na wysokość ośmiu tysięcy metrów. Był kierownikiem i prowadził wyprawy na Mount Everest. Często borykał się z tymi wysokościami. Nie tylko niebieskimi, ale i górskimi. Wyprawy to nie tylko działanie w górach, ale intensywne przygotowywanie się do nich. I te sukcesy oraz codzienność staram się ukazać w mojej książce.
Czy mąż zaraził Panią miłością do gór?
– Cóż… Ja kocham niziny. Jestem dzieckiem z Mazowsza. Lubię pola, lasy, większe przestrzenie. A góry troszkę mnie zamykają i ograniczają. Chyba że wejdzie się już bardzo wysoko. Ale tam z kolei brakuje tlenu.
Jest Pani stałym gościem studentów z duszpasterstwa akademickiego. Co chce Pani przekazać młodym i co Pani z tych spotkań wynosi?
– Bardzo chętnie się z nimi spotykam. Z tych spotkań wynoszę ich radość, wielką otwartość na wiarę oraz na najgłębsze sprawy w życiu. A cóż mogę im dać? Staram się jak najwięcej – poprzez dobre słowo, uśmiech i poezję.
Wspomniała Pani o wierze. Jakie miejsce w Pani życiu zajmuje Bóg i wartości chrześcijańskie?
– Takie, jak u człowieka, który w dzieciństwie został ochrzczony i wychowywał się w tradycji katolickiej i chrześcijańskiej. Nie ukrywam, że są w życiu pewne wahania i nie ma gładkiej drogi. Przykładem może być dla nas Jan Paweł II, który miał wiarę niespotykaną i świętą. My możemy się tylko starać.
Podsumowując, jest Pani kobietą spełnioną, szczęśliwą?
– Staram się nią być. A to ważne, żeby się starać.