Sam o sobie najczęściej mawiał: „Zwykły, szary ksiądz, który służy, po prostu służy”. Nieprawda. Był postacią niezwykłą: charyzmatyczną, nietuzinkową i promieniującą dobrem w czystej postaci. To wystarczająco wiele, by pamięć o ks. Indrzejczyku pozostawała nadal silna mimo upływu pięciu lat od tragicznej śmierci prezydenckiego kapelana w katastrofie smoleńskiej. Niedawno na placu Inwalidów na warszawskim Żoliborzu odsłonięto pamiątkową tablicę poświęconą postaci wieloletniego proboszcza miejscowej parafii pw. Dzieciątka Jezus. Wyryty na niej napis stanowi fragment jednego z jego wierszy: „Nie bój się być dobrym, szlachetnym człowiekiem, nawet gdy dookoła samo zło się toczy”. Rzeczywiście, to takie bardzo „indrzejczykowe”…
Tylko się nie kłóćcie
O takich osobach mówi się zwykle „człowiek orkiestra”. I pewnie gdybym nawet ograniczył się wyłącznie do suchej notki biograficznej, wyszedłby z tego i tak niezwykle barwny życiorys. Bo ks. Roman to kapłan z dobrego przedwojennego chowu (ur.1931), wyświęcony przez samego kard. Stefana Wyszyńskiego w gorącym roku 1956 r. – zaraz po powrocie Prymas Tysiąclecia z uwięzienia w Komańczy. Zawsze aktywny, kipiący pomysłami, łamiący bariery, docierający z przekazem ewangelicznym nawet do zatwardziałych ateistów. Uwielbiał katechezę i pracę z dziećmi oraz młodzieżą. On sam tłumaczył to tak: „Chyba się jakoś ze sobą porozumiewamy”.
Co jeszcze warto dodać do tej biograficznej wyliczanki? Był zagorzałym miłośnikiem gór i członkiem Klubu Przewodników Górskich, dwukrotnym duszpasterzem służby zdrowia, a przede wszystkim animatorem niezwykle ożywionego życia religijno-kulturalnego w każdej parafii, w której pracował. Zawsze towarzyszył mu twórczy ferment: spotkania, pogadanki, odczyty, koncerty. Najbardziej znane są dwa epizody jego działalności duszpasterskiej, czy może raczej duszpastersko-społecznej: pruszkowskie Tworki, a potem warszawski Żoliborz. W tym pierwszym miejscu został proboszczem nieuznawanej przez komunistyczne władze parafii pw. Przemienienia Pańskiego i zarazem kapelanem miejscowego szpitala psychiatrycznego. Jego dom stał się przytuliskiem dla wszystkich osób potrzebujących pomocy, a zwłaszcza dla prześladowanych opozycjonistów. Do dziś krąży legenda o sutannie, którą miał pożyczyć pewnemu ważnemu politykowi z podziemia, po to, aby ten mógł się bezpiecznie poruszać, wykorzystując ich podobieństwo. On sam niespecjalnie lubił się tym chwalić, nie chciał korzystać z „kombatanckiej” opozycyjnej karty. Ale kiedy przeprowadzałem z nim wywiad w 2007 r., udało mi się jednak „wydusić” kilka zdań wspomnień z tamtego okresu: „Chodzili za mną. Nocą koło plebanii stały samochody ze zgaszonymi światłami. W Tworkach (…) ktoś jednej nocy obciął figurce Matki Boskiej głowę i ręce. W grudniu 1987 r. podpalono napalmem przedsionek kościoła na Żoliborzu. Jak zwykle nieznani sprawcy” – mówił wówczas.
Jego żoliborska parafia stała się nieformalnym miejscem spotkań opozycji, a on jej równie nieformalnym kapelanem. Tam schodzili się najważniejsi działacze Podziemia, tam odbywały się spotkania Komitetu Helsińskiego, wreszcie to tam od 1986 r. obradowała podziemna Komisja Krajowa „Solidarności”. U Indrzejczyka bywali bracia Kaczyńscy, Mazowiecki, Romaszewski, Michnik, Kuroń, Wałęsa, Lipski, Borusewicz, Moczulski, Ikonowicz. Kompletnie różni ludzie. Henryk Wujec napisał kiedyś, że ks. Indrzejczyk przyjmował ich wszystkich i tylko prosił, „żeby się za bardzo nie kłócili”.
Człowiek w białym szaliku
W czasach, kiedy o dialogu międzyreligijnym dopiero zaczynało się nieśmiało wspominać, ks. Indrzejczyk organizował w swojej parafii regularne spotkania z przedstawicielami innych religii. Podobno to właśnie on był pierwszym proboszczem, który zaprosił do swojego kościoła Żydów z okazji święta Simchat Tora. I to on został wiceprzewodniczącym Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów, która dziś przyznaje Nagrodę im. ks. Romana Indrzejczyka. Otrzymują ją chrześcijańskie osoby duchowne, którzy angażują się w zbliżenie chrześcijan i Żydów oraz promują postawy otwartości i życzliwości wobec bliźniego. Właśnie tak jak czynił prze całe życie ks. Roman. Zawsze w charakterystycznym białym szaliku i zawsze „frontem do drugiego człowieka” – życzliwy, przyjazny, słuchający i osobiście nalewający herbatę uczestnikom cyklicznych spotkań organizowanych m.in. w ramach Parafialnego Studium Religijno-Społecznego.
W grudniu 2005 r. już jako nominalny emeryt został kapelanem prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Dla wielu osób było to ogromne zaskoczenie, powszechnie spodziewano się bowiem raczej kogoś „bardziej „prawicowego”. Ale on nie był ani z lewicy, ani z prawicy. Sam powtarzał: „Niczyim nie jestem”. Przyznawał się do przyjaźni z braćmi Kaczyńskimi, ale jednocześnie także z Jackiem Kuroniem, z którym założył nawet stołówkę dla najbiedniejszych na placu Inwalidów. „Pragnąłem przede wszystkim służyć i modlić się z ludźmi i za ludzi, zwłaszcza tych, którzy z jakichś powodów znaleźli się poza Kościołem. I nadal uważam, że to jest podstawowe zadanie” – mówił we wspomnianej rozmowie z 2007 r. Wypominano mu później udział w pogrzebie Kuronia. On jednak tłumaczył: „Znałem Jacka Kuronia jako uczynnego, bardzo dobrego dla innych człowieka. (…) Uważam, głoszę i namawiam wszystkich – czasami wbrew różnym mądrym, przemądrzałym «świętym» ludziom – żeby się cieszyli z każdego dobrego czynu dokonanego przez jakiegokolwiek człowieka, nawet jeżeli jest on moim przeciwnikiem politycznym”.
Nie przydeptywać nikogo
To dobro odmieniane przez wszystkie przypadki pojawia się we wszelkich wspomnieniach dotyczących ks. Romana – koniecznie w zestawieniu z „życiową mądrością”: „Wokół siebie tworzył klimat ciepła i dobra. Przy Nim można było czuć się kimś wyjątkowym, ważnym. Potrafił, jak nikt inny pochylać się nad czyimś problemem” – możemy przeczytać w jednym z charakterystycznych wspomnień na poświęconej mu stronie internetowej. Podobne treści znajdziemy także na facebookowym funpage’u ks. Indrzejczyka zatytułowanym jakże znamiennie: „Zwykły ksiądz”.
On sam kreślił swoje kapłańskie credo, tłumacząc, że próbował przez całe swoje życie robić wszystko, żeby Kościół „był dla ludzi”, żeby „nie był jakiś taki straszny, surowy, nieludzki”. „Bo jak napisał Gołubiew, wiara człowieka ma swoje przypływy i odpływy. Często powtarzam, nawet wbrew niektórym księżom, że jeżeli ktoś twierdzi, że jest wierzący, to ja go osobiście za takiego uważam. Nawet jeżeli nie widać go często w kościele czy z jakichś powodów ma wielkie przerwy w przyjmowaniu sakramentów. Bo człowiek ma prawo mieć wątpliwości i czasem się załamać’ – opowiadał mi w 2007 r.
Chętnie podkreślał więc te fragmenty Pisma Świętego, które – jak mówił – ujawniają „ludzkie oblicze” Pana Boga. Powtarzał, że kiedy prorocy zapowiadali Chrystusa, bardzo często głosili, że jest to Ten, który nadłamanej trzciny nie złamie czy knotka tlącego się nie przydepcze. Jednym z takich „nieprzydepniętych” przez ks. Romana był znany muzyk rockowy Muniek Staszczyk. Ostatni raz widzieli się trzy miesiące przed katastrofą w Smoleńsku. „Rozmawialiśmy prawie przez trzy godziny o ważnych dla mnie sprawach, bo byłem na zakręcie życiowym. Na końcu, kiedy mnie odprowadzał, stał na schodach na górze, a ja schodziłem na dół i powiedział «będzie dobrze, nie martw się». Po tej rozmowie wiedziałem już, w która stronę iść dalej i myślę, że mam sprzymierzeńca gdzieś tam na górze” – napisał Staszczyk w swoim osobistym wspomnieniu.
„Będzie dobrze”, bo przecież ksiądz Roman zawsze wierzył w „człowieczeństwo z najwyższej półki”. Taki też był w swoich pisanych okazyjnie wierszach. To bardzo ciepła poezja, może najwięcej mówiąca o tym, jakim był człowiekiem. Nie bez powodu mawiano o nim: „Ksiądz Roman Indrzejczyk – ostatni romantyk Rzeczypospolitej”. „Mówię wszem i wobec: życie jest piękne, a człowiek dobry. Może więc rzeczywiście jestem romantykiem? I niech tak zostanie” – podsumowywał przyklejoną mu etykietkę, kiedy się żegnaliśmy.