Innym argumentem jest koncept tzw. wahadła. Zakłada on w skrócie, że wyborcy, zdenerwowani całkowitym zakazem usuwania ciąży, dopuszczą do władzy ugrupowania opowiadające się za aborcją na życzenie.
Deklaracja ojca Szustaka spotkała się z wieloma polemikami. Np. Weronika Kostrzewa, vlogerka związana z Radiem Plus, rozróżnia między sytuacją z 1993 r., kiedy uchwalono obecną ustawę i kiedy być może nie przeszłaby ona bez poprawek „łagodzących”, a dniem dzisiejszym. Dziś większość w parlamencie ma ugrupowanie opowiadające się werbalnie za ochroną życia, więc trudno się powoływać na minimalizowanie strat, skoro można osiągnąć wszystko – dowodzi publicystka. Robi to w wypowiedzi, spójnej i wyzbytej dogmatyzmu, bo kładącej nacisk na przekonywanie Polaków.
Faktycznie ta sytuacja jest inna. Niemniej już odrzucenie teorii wahadła, którą Kostrzewa i inni antagoniści Szustaka zbywają twierdzeniem: jak lewica zechce, to i tak „zliberalizuje”, raczej mnie nie przekonuje. Siła takich starć ma to do siebie, że sprzyja skrajnościom. A taktyką rzeczników wolnej aborcji zawsze było powoływanie się na przykłady drastyczne i wykazywanie, że bezduszne prawo ignoruje ludzkie tragedie. To pod naciskiem takiej perswazji, moralnego szantażu, dochodzono z reguły do przyzwolenia na aborcję, bo ma się np. za małe mieszkanie albo chce się pojechać latem na narty (autentyczny przykład pewnej Holenderki z lat 80.). Możliwe, że „zrobiliby to i tak”, ale scenariusz czarnych protestów w reakcji na projekt Ordo Iuris pokazywał, że się im owo „zrobienie” może ułatwić.
To nie jest głos za mechanicznym utrzymywaniem istotnie bezdusznej przesłanki eugenicznej. Ja tylko apeluję o rozmowę biorącą pod uwagę różne racje i okoliczności, także logikę czystej polityki. Szanse dzieci nienarodzonych, także tych chronionych prawem już dziś, nie zwiększą się, jeśli prawica zepchnięta do narożnika przegra kolejne wybory.
Rozumiem naturalnie przeraźliwy paradoks zgody na coś, co uważa się za straszne zło – i co jest złem – ale też zauważę, że to nie jedyny paradoksalny aspekt tej sprawy. Proliferzy nie traktują aborcji jako takiego samego morderstwa jak każde inne (świadczy o tym wysokość zarówno obowiązujących, jak i postulowanych kar). W praktyce godzą się też na istnienie aborcyjnego podziemia. Nie słyszę przecież żądań energiczniejszego przeciwdziałania nielegalnym „zabiegom”, i to w czasach, kiedy prokuratura jest w rękach prawicy. To także część niepisanego kompromisu. Choć zgadzam się zarazem, że prawo ma samoistne znaczenie normotwórcze. Sam zakaz, nawet nieegzekwowany, jest pewną wartością.
Do tego dochodzą okoliczności polityczne. Ojciec Szustak, dopiero co optujący za liberalnym celebrytą Szymonem Hołownią, mówi o „kompromisie” otwarcie. Politycy PiS nie mówią, ale go realizują. Czy powinno im się odmówić miana dobrych katolików? Episkopat tego jednak nie robi.
A zarazem mamy kontekst ofensywy kultury śmierci na Zachodzie. Belgia, wbrew kardynalnym zasadom wolnego społeczeństwa, chce karać za samo zniechęcanie kobiet do aborcji. W Niemczech Trybunał Konstytucyjny właśnie otwiera drogę eutanazji. To rzeczywiście może zachęcać konserwatystów, aby nie politykować, ale dawać świadectwo.