Logo Przewdonik Katolicki

Ksiądz Zieja. Historia prawdziwa

Jacek Borkowicz
fot. Materiały Prasowe

Gdy odprawił Mszę dla żołnierzy Wehrmachtu, uznano go za zdrajcę. On zaś Chrystusa niósł i obrońcom, i najeźdźcom. Miał dar łączenia ludzi i wysoce cenił sobie prawdę. Na kinowych ekranach historia ks. Jana Ziei.

Zieja to dobry tytuł dla fabularnego filmu. Krótki, zrozumiały dla Polaka, intrygujący dla obcokrajowca. O czym opowiada? Tytułowy bohater, zmarły w 1991 r. w wieku 94 lat, był świadkiem kilku rozdziałów najnowszej historii Polski. Także tych najtrudniejszych. I różniących się od siebie jak ogień i woda. On jednak zawsze pozostawał taki sam. Jako dwudziestoletni kleryk i jako sędziwy starzec. W każdym momencie historii czynił i głosił to samo, mówiąc prawdę, prosto w oczy, małym i wielkim tego świata. Surowo, ale z miłością która wiele wybacza, bo wiele rozumie. Zawsze płynął pod prąd i dlatego zawsze uwierał. Takim ksiądz Jan Zieja pozostał w ludzkiej pamięci i takim też pokazał go w swoim filmie, właśnie wchodzącym na ekrany, reżyser Robert Gliński.
I gdzież tutaj dramat, intryga, upadek i podźwignięcie w górę – których wymagają przecież zasady filmowej fabuły? Nic z tych rzeczy w filmie nie ma. Narracja, miast wznosić się i opadać, od początku do końca utrzymana jest na tym samym poziomie napięcia. Czy to zatem artystyczna porażka Glińskiego? Bynajmniej, ponieważ film, choć „płaski” narracyjnie, pozostaje opowieścią prawdziwą. Wszystkie pokazane w nim wydarzenia miały miejsce naprawdę. Prawdziwe są nawet wypowiadane tam kwestie. A co najważniejsze – prawdziwy jest filmowy bohater. Nie wszyscy ludzie przechodzą w życiu etap ciemnej doliny. Są też wśród nas tacy, którzy idą prostą ścieżką, nie zbaczając z niej nawet w ciemnościach. Może jest ich niewielu, ale są. Im też należą się opowieści.
 
Nie zabijaj!
Filmowe retrospekcje odsyłają nas do dwóch scen bitewnych, z różnych wojen XX wieku. Mamy tu wojnę polsko-sowiecką, a także powstanie warszawskie, konkretnie zaś epizod pokazujący walkę AK z Niemcami we wnętrzu kościoła. W obu tych bataliach brał udział Jan Zieja, który już w 1920 r., będąc młodym stażem księdzem, zgłosił się na ochotnika do wojska jako kapelan. W tych scenach gra go Mateusz Więcławek.
Walka pokazana jest z brutalnym realizmem, czyli tak, jak prezentuje się wojnę w filmie od czasu Szeregowca Ryana Spielberga (1998). Można nawet powiedzieć, że w kinie nie wypada dzisiaj pokazywać wojny inaczej. Jednak drastyczność scen batalistycznych w filmie Glińskiego jest uzasadniona czymś więcej niż konwencją. Rzecz w tym, że taką widział wojnę autentyczny Jan Zieja. Taką zobaczył ją pierwszy raz, w bitwie pod Dąbrowicą, kiedy to po ataku szedł przez pole pokryte trupami i wijącymi się z bólu rannymi, Rosjanami i Polakami. Wtedy to zrozumiał moralny imperatyw piątego przykazania.
Operator, prowadząc obiektyw kamery w sam środek walki na bagnety, uchwycił moment, gdy przestają mieć znaczenie jakiekolwiek hasła, z którymi zwykło się posyłać na front żołnierzy. Tu nie ma już bolszewików ani obrońców ojczyzny. Są młodzi ludzie, zdeterminowani i jednocześnie śmiertelnie przerażeni, którzy walczą tylko o to, by przeżyć. Jeśli sam nie zabijesz, wróg zabije ciebie. Taka jest logika wojny od początku jej istnienia.
Nad zabitymi i rannymi z obu stron z modlitwą i kapłańską posługą pochyla się ksiądz Jan. On, żołnierz Wojska Polskiego, w tym momencie nie widzi już rodaków ani Rosjan, nie rozróżnia obrońców i najeźdźców, lecz przychodzi do cierpiących ludzi – z Chrystusem ukrytym w sakramencie. Bo taka jest jego rola.
Z tego też powodu mówi po bitwie do kolegów żołnierzy: „Przez tyle wieków wychowywano nas w duchu Ewangelii, teraz chwyciliśmy za broń, bo nas napadnięto, ale żołnierz polski wziął do ręki karabin po to, aby już go nie brać”. Za te słowa o mało nie trafił pod sąd polowy, gdyż oskarżono go o szerzenie defetyzmu.
W kolejnej scenie widzimy go w obozie jenieckim, już po upadku powstania. Niemiecki dowódca batalionu, w którym większość stanowią katolicy, z braku własnego kapelana postanawia posłużyć się polskim księdzem. Zieja godzi się wyspowiadać żołnierzy Wehrmachtu i odprawić dla nich Mszę. Dla niego jest to kapłańska powinność, jednak współwięźniowie odbierają to jako zdradę. Ksiądz Jan wychodzi z wiatykiem za obozową bramę, żegnany potępiającym buczeniem tłumu polskich oficerów.
Nie był zdrajcą. Nie był też pacyfistą. Był polskim patriotą, towarzyszącym obrońcom ojczyzny zarówno w 1920, jak i w 1944 r. Ale był też chrześcijaninem, konsekwentnie rozumiejącym znaczenie przykazania „nie zabijaj!”. Był konsekwentny do bólu, w dosłownym znaczeniu tej metafory – gdyż boleć go musiały krzywdzące sądy rodaków. ……………………….
 
Prawda przede wszystkim
Jest w filmie poruszająca scena, gdy ksiądz Jan („powojennego” Zieję gra Andrzej Seweryn) przygarnia niewidomego niemieckiego pastora. Gdyby nie ten gest, bezdomny i bezbronny duchowny zapewne zginąłby gdzieś pod płotem, jak niejeden z jego rodaków w tamtych latach na Ziemiach Zachodnich. Rzecz w tym, że ksiądz Zieja w powojennym Słupsku opiekował się domem samotnej matki – i tam właśnie trafił ślepy staruszek. Samotnymi matkami były Niemki, zgwałcone przez sowieckich żołnierzy, ale też Polki, którym podobną krzywdę uczynili żołnierze niemieccy. I one ani przez moment nie cierpiałyby „Szkopa” w swoim towarzystwie, gdyby nie postawa księdza Jana. Bo on konsekwentnie pomagał każdemu człowiekowi w potrzebie. One widziały tę konsekwencję, więc ustąpiły.
Ta zdolność łączenia ludzi, którzy w innym wypadku nigdy by się do siebie nie odezwali, to stała cecha księdza Ziei. Robert Gliński w wywiadzie w ten sposób ocenił jego zaangażowanie w Komitecie Obrony Robotników, utworzonym w 1976 r. po stłumieniu strajków w Radomiu i Ursusie: „To, że Komitet, który był organizacją, gdzie spotkały się bardzo różne postacie, przetrwał kilka lat, to była zasługa księdza Ziei, ponieważ on potrafił pogodzić silne osobowości, jak Macierewicz i Michnik na przykład, czyli biegunowo inne postacie. Swoją otwartością, duchowością potrafił te dwie burze w jakiś sposób uspokoić i pogodzić”.
Inne sugestywne ujęcie odtwarzają rekolekcje dla biskupów, które Zieja prowadził na Jasnej Górze w 1958 r. Precedens, gdyż nigdy dotąd polskich biskupów o wierze i moralności nie pouczał ktoś, kto sam biskupem nie był. Jednak ksiądz Jan nie uczynił tego dla własnej ambicji, lecz uległ stanowczej prośbie prymasa. A skoro już podjął się tego wyzwania, nie stosował taryfy ulgowej. To nie w jego stylu! Bez łatwego moralizowania, bez wskazywania palcem winnych potrafił tak mówić o grzechu, że zgromadzeni sami brali do siebie jego słowa. Twarde jak te: „Prawda winna stać przed wszystkim innym. Nawet przed Kościołem”. Kamera pokazuje po kolei twarze biskupów, ich zdziwione reakcje – z dominacją dezaprobaty. Nic dziwnego, skoro zaledwie pięć lat wcześniej większość z obecnych na sali podpisała oświadczenie, w którym odcinała się od internowanego prymasa. Była w tym kalkulacja na przetrwanie Kościoła, zabrakło jednak prawdy. I kiedy natchniony kaznodzieja wzywa zgromadzenie, by w geście pokuty padło na kolana przed eucharystycznym Jezusem, nikt nie podnosi się z krzesła. Dopiero gdy klęka prymas Wyszyński (Tadeusz Bradecki), biskupi idą jego śladem.
 
Ubek do końca zły
Drugim bohaterem filmu jest major Grosicki (Zbigniew Zamachowski), esbek, który zlecone mu zadanie „rozpracowania” Ziei traktuje jako wyjątkową okazję do zrobienia kariery w resorcie. W tym celu usiłuje zdobyć zaufanie księdza, gra rzekomym współczuciem, a nawet przez moment udaje nawróconego grzesznika. Gliński miał tutaj okazję, by w kontraście do „płaskiej” dramaturgicznie postaci księdza Ziei osobą jego adwersarza „pofałdować” nieco fabułę. Reżyser nie uległ tej pokusie i dobrze zrobił, gdyż film wpadłby przez to w koleiny remake’u Przesłuchania Ryszarda Bugajskiego. W Ziei zły ubek pozostaje złym ubekiem do końca. W finalnej scenie przytłoczony niepowodzeniem Grosicki leży pijany na kanapie, a z telewizora płyną znane wszystkim Polakom słowa: Annuntio vobis gaudium magnum... W oknie wznoszącym się nad rzymskim placem św. Piotra pojawia się sylwetka nowego papieża, Jana Pawła II. Esbek otumanionym od wódki wzrokiem gapi się w ekran, podczas gdy do drzwi jego mieszkania ktoś gwałtownie się dobija. Czy wstanie i otworzy? Tego nie wiemy, gdyż to właśnie koniec filmu.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki