Logo Przewdonik Katolicki

Męczeństwo Vincenta

Natalia Budzyńska
fot. Materiały Prasowe

Vincent van Gogh stał się dziś ikoną sztuki popularnej, a jego choroba uzupełnia romantyczny obraz geniuszu artysty wykluczonego, samotnego i szalonego. Willem Dafoe w roli Vincenta odwraca tę perspektywę, pokazując człowieka, który widzi świat inaczej.

Uwielbiamy van Gogha. Ale dlaczego? Ze względu na jego malarstwo, poglądy na sztukę, zatopienie się w niej czy też z powodu życiorysu, tragicznej samotności, odrzucenia, obłędu? Nie śniła mu się taka popularność. Dzisiaj jego obrazy nie tylko wiszą na ścianach powielane w milionowych egzemplarzach, ale zdobią kubki do herbaty, bawełniane koszulki, ręczniki i etui do telefonów. Żeby obejrzeć jego obrazy w amsterdamskim muzeum, trzeba wykupić bilet na co najmniej miesiąc przed planowaną wizytą. No i jest bohaterem filmów fabularnych. Biografią napisaną w hagiograficznym duchu autorstwa Irvinga Stone’a zachwycił się Hollywood i już w 1956 r. obdarował nas van Goghiem o twarzy opalonego kalifornijskim słońcem Kirka Douglasa w adaptacji zatytułowanej Pasja życia. W 1990 r. Robert Altman w swoim filmie Vincent i Theo do roli malarza zaangażował Tima Rotha. Mniej znane ekranizacje to francuski Van Gogh z 1991 r. i brytyjski Vincent van Gogh: Malowane słowami z Benedictem Cumberbatchem w głównej roli. Światowy rozgłos zyskała nowatorska polsko-brytyjska produkcja Doroty Kobieli i Hugh Welchmana Twój Vincent, bazująca na animacji malarstwa autora Słoneczników. W tym bogactwie filmowych biografii pojawia się jeszcze jedno dzieło, które możemy obejrzeć rok po światowej premierze: Van Gogh. U bram wieczności w reżyserii Juliana Schnabela, twórcy m.in. takich filmów jak Basquiat – taniec ze śmiercią i Motyl i skafander. Malarz, bo Schnabel jest malarzem, zaproponował rolę tytułową Willemowi Dafoe, rozpoznając w jego rysach twarz udręczonego Vincenta. Zrobił film inny od tamtych, usiłując opowiedzieć życie poprzez malarstwo. Próbował pokazać, jak malarz patrzy na świat, jak odbiera światło, kolory, wiatr, wszystko, co go otacza. Zanurzyć nas w świat malarza, w świat van Gogha. Powstał film poetycki, artystyczny i bardzo sugestywny dzięki pięknym zdjęciom, nieoczywistym kadrom. Film był kręcony w autentycznych miejscach, patrzymy na te same pejzaże, słyszymy słowa Vincenta, które zapisywał w listach. Zbliżamy się do niego bardziej niż kiedykolwiek.

Malował gwałtownie
To nie jest film łatwy w odbiorze. Akcja posuwa się niespiesznie, Vincent spaceruje, wędruje przez pola, lasy, pagórki, przemierza pola, ścierniska, łąki. Często w ciszy lub przy akompaniamencie natrętnych dźwięków pianina, smutnych i monotonnych. Kadrowanie jest nietypowe, plany krzywe, często z użyciem filtrów, coraz bardziej dziwaczniejsze w miarę postępu choroby artysty. Historia przedstawiona przez Schnabela dotyczy wydarzeń z ostatnich dwóch lat życia van Gogha, okresu najpłodniejszego, ale i najbardziej dramatycznego. Vincent przyjeżdża na południe Francji, w miasteczku Arles wynajmuje tak zwany żółty dom i żyje marzeniami o stworzeniu artystycznej komuny. To tam odwiedza go Paul Gauguin, tam wspólnie pracują, tam doświadczając silnego załamania nerwowego, van Gogh odcina sobie ucho i zostaje umieszczony po raz pierwszy w szpitalu dla obłąkanych. Kolejne miesiące jego życia to pasmo kryzysów psychicznych i procesu dochodzenia do jako takiego zdrowia, aż do tragicznego końca: postrzału i śmierci.
Łatwo można było popaść w kalki powtarzane przez innych reżyserów lub w pseudoartystyczny banał, gdyby reżyser ten pogłębiający się proces wyobcowania z rzeczywistości opierał tylko na formalnych zabiegach. Na szczęście jest Willem Dafoe, którego rola jest niewątpliwie najlepsza w jego karierze. Jego van Gogh to człowiek, który mierzy się ze swoimi demonami: samotnością, niezrozumieniem, wreszcie straszną chorobą. Dafoe przyznaje, że przygotowując się do roli, opierał się na lekturze listów van Gogha do brata i najnowszej biografii malarza pióra Stevena Naifeha i Gregory’ego White Smitha. Pokazują oni prawdę o artyście pogardzanym i wzgardzonym przez małomiasteczkowe środowisko Arles. Wszyscy tam mieli dosyć dziwacznie wyglądającego outsidera, z niestarannie ostrzyżonymi włosami, niechlujnie ubranego w chłopskie katany, upijającego się samotnie, gadającego niezrozumiałe rzeczy. Nie tylko oni, miewali go dosyć koledzy malarze, których zasypywał listami pisanymi w okresie hipomanii, w których snuł wizje idealnej kolonii artystycznej, natrętnie ich nagabując. Kiedy w końcu przekupiony przez Theo van Gogha przyjechał do Arles Gauguin, nie wytrzymał długo tego trudnego towarzystwa. Vincent więc nie tylko zmagał się z niezrozumieniem swego malarstwa właściwie przez wszystkich (nawet jego tak bardzo oddany brat miewał uwagi co do podejmowanych tematów i kolorów), ale i z niechęcią ludzi, o których myślał, a właściwie roił sobie, że są jego przyjaciółmi. W Arles nikt nie chciał mu pozować, nawet najtańsze prostytutki, dzieciaki przedrzeźniały go i rzucały w niego kamieniami. Dafoe brnąc przez pola i trawy, smarując twarz brunatną ziemią, wpatrując się w falujące zboża, kontemplując jaskrawe barwy nieba, pokazuje artystę, który w naturze odnajduje wieczność. Jak pokazać pogłębiające się oddalenie od tak zwanego normalnego świata? Całe szczęście nie poprzez tanie chwyty. Nie ma tu nic z histerii, żadnych krzyków i szarpaniny. Dramat tkwi w ciszy, w czarnym kadrze, w przerwanej muzyce, w pustych oczach, w nieostrym obrazie.
Dafoe dla van Gogha uczył się rysunku i malarstwa, udało mu się przekazać kompulsywność i żarliwość, z jaką van Gogh malował. Ale też przerażenie i zagubienie, kiedy chorował. Oraz nadzieję, jaką widział w otaczającym go świecie, jego piękno i siłę sztuki, która go uwalniała, dawała mu życie.

Tajemnica śmierci
To nie jest biografia – powtarzają w wywiadach twórcy, tak jakby od razu się asekurowali przed krytyką. A ta była oczywiście i dotyczyła nie tylko losów notatnika z rysunkami (film sugeruje, że ten odnaleziony niedawno w Arles jest autentyczny, a historycy sztuki twierdzą,  że to oczywista fałszywka), ale i okoliczności śmierci van Gogha. Przez lata powtarzana wersja samobójstwa została poddana weryfikacji przez autorów wspomnianej biografii i obecnie przedstawiana (także w filmie) historia przypadkowego bądź nie postrzelenia malarza przez nastolatka spędzającego w  Auvers wakacje jest najbardziej prawdopodobna. W Auvers van Gogh chciał tworzyć, miał plany, myślał o sztuce, a co dla niego ważne, właśnie tu dostrzeżono jego prace: w jednej z gazet ukazała się ciekawa recenzja prac wystawionych w Paryżu. Bo trzeba wiedzieć, że do tej chwili nikt nie kupił ani jednego obrazu. Według ówczesnych gustów były ordynarnie kolorowe, tymczasem pewien dziennikarz zaczął go chwalić.
A on właśnie wtedy umarł.
Nie wiadomo, co się z nim działo przez kilka popołudniowych godzin w dniu wypadku. Wyszedł malować, ale nie znaleziono jego sztalug ani farb, ani płótna. Nigdy nie odnaleziono też pistoletu, który go zranił. Zmarł po dwóch dniach, mówiąc policjantom, żeby nikogo nie oskarżali. Jedyny pistolet w miasteczku nosił wszędzie ze sobą jeden z ciągle mu dokuczających paryskich nastolatków spędzający w Auvers wakacje. Zaraz potem zabrali go i wywieźli gdzieś rodzice. Wersja o postrzeleniu przez bandę wyrostków była żywa  jeszcze w latach 30. XX w.; mówiono, że van Gogh nie wydał ich, ponieważ wiedział, że mieliby z tego powodu duże nieprzyjemności. Wziął ich winę na siebie. To było jego męczeństwo. Tak jak wszystko inne w życiu: niezrozumienie, wyśmiewanie, samotność i choroba.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki