Logo Przewdonik Katolicki

Prof. Jacek Łuczak – lekarz, który uczył się chorych

Katarzyna Jabłońska
fot. Robert Woźniak

Kiedy pojawiał się na oddziale Hospicjum Palium, pacjenci mówili, że przyszedł anioł. On natomiast chciał maksymalnie uśmierzyć ich cierpienie i zapewnić spokojną śmierć. Zapewniał, że to, co dla nich robi, koi ból jego duszy.

Pamiętam, jak wielkie wrażenie zrobił na mnie widok Pana Profesora, który pochylał się nad bardzo już wyniszczoną chorobą kobietą. Rozmawiając z nią, wziął ją za rękę, którą kilkakrotnie ucałował. Padły też słowa: „Jest Pani piękna”. I nie był to tani komplement – opowiada Weronika, która od  pięciu lat jest wolontariuszką w Hospicjum Palium. Prof. Jacek Łuczak był lekarzem, jakiego każdy chciałby spotkać. – Dla niego zawsze na pierwszym miejscu był pacjent – mówi Barbara Grochal, bliska współpracowniczka Profesora. – Dla niego nie miało znaczenia, z kim akurat ma spotkanie, jeśli chory go potrzebował, przerywał rozmowę choćby z ministrem. Nie nosił lekarskiego kitla. Chyba dlatego, żeby zniwelować tę oczywistą barierę, jaka zazwyczaj pojawia się w relacji lekarza z pacjentem. Wobec chorego człowieka był niezwykle uważny i pełen ciepła. Do pacjentów Palium odnosił się wręcz z czułością. – Często na powitanie – wspomina Barbara Grochal – całował chorego w czoło i pytał: „Czy Bóg pomaga?”. Pytanie to wprawiało nas niejednokrotnie w rozbawienie. Jednak twierdząca lub przecząca odpowiedź pacjenta była dla Profesora podpowiedzią, jak z chorym rozmawiać.
 
Lekarz, który uczył się chorych
Mnie samą zawsze, kiedy rozmawiałam z Panem Profesorem, zdumiewało, że opowiada o swoich pacjentach, również tych, którzy zmarli wiele lat temu, jakby widział się z nimi zaledwie kilka dni wcześniej. Pamiętał ich imiona i nazwiska, ich indywidualne historie, rozmowy z nimi. W naszej rozmowie, która ukazała się na łamach „Przewodnika Katolickiego” półtora miesiąca temu, przywoływał wielu z nich. „Od 14-letniej Natalii – mówił Profesor – nauczyłem się, że umieranie powinno być bardzo intymne, jeśli to możliwe – wyłącznie w obecności najbliższych. Natalka, zgodnie ze swoim życzeniem, umierała w domu w obecności ukochanych osób, bez bólu, który udało się nam opanować. Słuchała ulubionej muzyki, wydawało się, że spokojnie zasypia”.
Wspominał  także rozmowę z umierającym przyjacielem, również lekarzem, który zwierzył się mu: „«Jacku, boję się. Czuję, że umieram.» Miał zaledwie 33 lata, kochającą żonę, córeczkę i synka – i rzeczywiście umierał. Nie umiałem mu – wyznał Profesor – nic powiedzieć, słowa uwięzły mi w gardle, czułem się bezradny. Usiadłem na jego łóżku i przytuliłem go. Niecierpliwie czekałem na przyjście jego żony. Takiej bezradności wobec lęku przed śmiercią oraz egzystencjalnego i duchowego cierpienia śmiertelnie chorego człowieka doświadczyłem jeszcze wiele razy”.
W rozmowie sprzed wielu lat Profesor tak opowiadał o innej swojej pacjentce – Joannie Drażbie: „Nasza nieoceniona nauczycielka, osoba pełna duchowości i niezwykłego uroku, zmarła 24 czerwca 1995 r. w dniu swoich 24. urodzin, po czterech latach straszliwych cierpień”.
W tamtej rozmowie Profesor mówił również: „Pamiętam, jak przed kilkunastu laty zostałem wezwany jako konsultant w zakresie leczenia bólu do chorej leżącej w wielkim szpitalu onkologicznym. Zaraz na początku zapytałem ją o ból. Odpowiedziała mi wtedy, że z bólem fizycznym my, lekarze, jakoś sobie radzimy – leki, które jej podajemy, pomagają. «Dlaczego jednak – pytała – nikt z was nie usiądzie przy mnie i nie porozmawia o moim bólu duchowym, o moim głębokim duchowym cierpieniu?»”. I dodawał: „My, lekarze, personel medyczny w ogóle, zapominamy często w relacjach z chorymi o tym właśnie głębokim bólu duchowym, którego doświadcza każdy człowiek bez względu na światopogląd czy wykształcenie. Sama historia choroby, wywiad, dokładne badania nie wystarczą do zrozumienia cierpienia człowieka”.
 
Palium, czyli płaszcz
„Każde spotkanie z człowiekiem znajdującym się u kresu życia i cierpiącym egzystencjalnie czy duchowo – powtarzał Profesor – to tak dojmujące doświadczenie, że rodzi się potrzeba zrobienia czegoś, aby temu cierpieniu zaradzić. Dlatego zainteresowałem się opieką paliatywną, która ma na celu aktywne, oparte na współczuciu dla chorego i zrozumieniu jego potrzeb roztoczenie płaszcza (z łac. palium) wszechstronnych działań, ochraniających cierpiącego chorego i jego rodzinę. Działań zapewniających choremu jak najwyższą jakość życia i godne umieranie”.
Medycyny paliatywnej uczył się Profesor od największych autorytetów w tej dziedzinie. Byli pośród nich m.in. Elisabeth Kübler-Ross, Cicely Saunders czy William Twycross. Profesor uczył się nie tylko z książek, artykułów, naukowych sympozjów. Dobrze wiedział, że sama teoria to za mało. Mówił: „W tej tak delikatnej i pełnej dramatyzmu materii nie wystarczy wiedza książkowa. Konieczne jest spotkanie z cierpiącymi, namacalne doświadczenie umierania i śmierci”.
Tych spotkań Profesor nigdy nie unikał, przeciwnie, zanim udało mu się stworzyć w jednym z poznańskim szpitalu oddział dla osób u kresu życia, odwiedzał chorych… no właśnie, jeszcze półtora miesiąca temu napisałabym: chorych terminalnie. Kiedy jednak użyłam tego słowa w naszej rozmowie, Profesor zareagował bardzo stanowczo, wręcz mnie zganił: „Nie wolno – zaprotestował – tak mówić o człowieku zbliżającym się do śmierci! Żaden tam pacjent terminalny, ale pacjent u schyłku życia!”. Zatem – długo zanim powstało poznańskie hospicjum, Profesor odwiedzał chorych u schyłku życia w ich domach. Podczas jednej z takich wizyt usłyszał: „Pan powinien zajmować się takimi chorymi jak ja”.
Profesorowi wiele zawdzięczają nie tylko te tysiące chorych i ich bliskich, którzy mieli szczęście zetknąć się z nim osobiście. Ale wszyscy chorzy u schyłku życia i ich bliscy, którzy mieli szansę być otoczeni opieką paliatywną – bo to właśnie on jest ojcem opieki i medycyny paliatywnej w Polsce.
Profesor był lekarzem, który uczył się chorych. Tak wspominał kurs z medycyny paliatywnej, który pod koniec lat 80. ubiegłego wieku odbył we Włoszech: „Wiele się wtedy nauczyłem. […] Razem z tamtejszymi pielęgniarkami odwiedzaliśmy chorych w domach. Opatrywaliśmy ich, podawaliśmy środki przeciwbólowe, rozmawialiśmy z nimi i ich bliskimi o codziennych kłopotach i radościach – po prostu o życiu, a także o śmierci, która jest przecież częścią życia”. W ostatnich latach Profesor często powtarzał, że od jednego z pacjentów Hospicjum Palium, chorego na stwardnienie zanikowe boczne Pana Wojtka, uczy się, jak opiekować się swoim najmłodszym synem, który zapadł na tę samą straszną chorobę. Choroba syna to było dla Profesora dojmujące cierpienie.
 
Nauczyciel, przyjaciel, ojciec
Był też prof. Jacek Łuczak niestrudzonym popularyzatorem opieki i medycyny paliatywnej. Tworzył programy nauczania łączące teorię z praktyką dla studentów medycyny i pielęgniarek. W ich edukację włączał chorych, bo uważał, że są oni nieocenionymi nauczycielami, jeśli chodzi o opiekę nad osobami u schyłku życia. Dla chorych było to również ważne doświadczenie – mogli czuć się potrzebni. Razem ze swoim zespołem szkolił nie tylko polskie kadry medyczne, ale też te zwłaszcza z Europy Środkowo-Wschodniej.
Zawsze podkreślał, z jak kompetentnymi i oddanymi pacjentom ludźmi dane jest mu pracować – bardzo cenił swoich współpracowników i był im wdzięczny za to, co robią. Podczas naszej ostatniej rozmowy, która związana była z jubileuszem 30-lecia Polskiego Towarzystwa Opieki Paliatywnej, Profesor domagał się stanowczo – a ci, którzy go znali, wiedzą, że umiał być stanowczy (i… uparty) – byśmy wymienili z imienia i nazwiska licznych współpracowników Profesora oraz inne życzliwe osoby, które współtworzyły Hospicjum Palium. Zdołaliśmy wymienić tylko niektórych, bo gdyby chcieć sprostać żądaniu Profesora, zamiast rozmowy z nim, trzeba by wydrukować wielką litanię nazwisk. Doświadczyłam wtedy, co znaczy upór prof. Łuczaka. To było trudne, ale też niezwykle ujmująca była ta potrzeba Profesora pokazania, że to, co składa się na wielkie i wspaniałe dzieło, jakim jest Hospicjum Palium oraz niezliczone podejmowane przez nie inicjatywy – to ciężka i pełna pasji praca wielu ludzi.
Współpracownicy Profesora opowiadają o nim z estymą i wdzięcznością. – Kiedy wchodził do hospicjum, również wtedy, kiedy już poruszał się o kulach i ledwo szedł, ze wszystkimi się witał: ze sprzątaczką, pielęgniarką, lekarzem, rehabilitantem, każdego przytulał – wspomina hospicyjna psycholog Katarzyna Waszkowiak.
– Profesor przyjął mnie do pracy trzydzieści lat temu – opowiada dr hab. n. med. Maciej Sopata. – Tworzył zespół z młodych ludzi, co nie było wcale takie oczywiste. Pozwalał na dużo, ufał nam, dopingował do dalszego kształcenia się. Nigdy nie był apodyktyczny. Jasne, że potrafił wymagać, jak to szef. Ale zawsze powtarzał, że jesteśmy zespołem, byliśmy z tego dumni i to dawało nam napęd. – Profesor ujął mnie sposobem podejścia do drugiego człowieka. Czegoś takiego nie widziałam, chociaż wcześniej 20 lat pracowałam jako pielęgniarka na oddziale chemioterapii – opowiada Grażyna Jaroszyk, hospicyjny pracownik socjalny. – Te odprawy na oddziale, indywidualne podejście do każdego człowieka. Pacjentów, którzy nie mogli rozmawiać, Profesor po prostu przytulał. Dla mnie początkowo było szokujące, że nie miał w sobie żadnych barier, oporów – a przecież choroba sprawia, że pacjenci różnie wyglądają, pachną… Wobec personelu był wymagający, ale jak kochający ojciec. Zawsze można się było zwrócić do niego o pomoc, również w sprawach prywatnych. W dzień śmierci Profesora czuliśmy się, jakby umarła bliska osoba z rodziny.
 
Uskrzydleni

To właśnie dzięki takim ludziom jak prof. Jacek Łuczak oraz jego wspaniała załoga odkłamywane są stereotypy na temat hospicjum i opieki paliatywnej. Nikt, kto posłucha osób pracujących w Hospicjum Palium lub odwiedzi tonący w zieleni dom na poznańskim osiedlu Rusa, nie powie, że to umieralnia. To miejsce, gdzie człowiek uczy się życia, miejsce, które – jak mawiają wolontariusze z hospicyjnego motylego wolontariatu – pozwala doświadczyć, że pomaganie drugiemu człowiekowi uskrzydla.
Profesor był wybitnym lekarzem, wręcz geniuszem w kontakcie z chorym. Ale jako pacjent musiał chyba być trudny, żeby nie powiedzieć niemożliwy. Ostatnią z nim rozmowę nagrywałam, kiedy był w szpitalu na Oddziale Intensywnej Terapii. Za nic nie dał się przekonać, byśmy ją odłożyli. Uparł się i już. Rozmowę nagrywaliśmy przez telefon wieczorami, bo w ciągu dnia odbywał mnóstwo spotkań – trwały przecież przygotowania do konferencji z okazji 30-lecia PTOP. Słuchając Pana Profesora, odpowiadającego na moje pytania, słyszałam również odgłosy aparatury medycznej. Nierzadko Profesor musiał mówić podniesionym tonem, żebym mogła usłyszeć i zrozumieć jego słowa. Martwiłam się, że to dla niego męczące, ale myślałam też, jak trudne to wszystko musi być dla pracowników oddziału, którym ten bardzo niesubordynowany pacjent za nic nie pozwalał się ujarzmić. – Wracający wtedy od Profesora z OIOM-u
koledzy mówili, że byli na spotkaniu biznesowym – wspomina Barbara Grochal.
Profesor uczył, że do śmierci naszych bliskich oraz nas samych możemy i powinniśmy się przygotować. I pokazywał, jak to robić. Więź, jaką potrafił nawiązać z pacjentem, była piękna, ale oznaczała też, że śmierć chorego również mocniej go dotykała. Kiedy zapytałam Profesora, jak sobie radzi z umieraniem swoich pacjentów, odpowiedział: „To jest bardzo trudne doświadczenie, zwłaszcza kiedy umierają dzieci, ludzie młodzi lub chory umiera z powodu gwałtownego krwotoku (catastrophic death). Ja, jako posługujący pacjentom, dążę do uśmierzenia – w stopniu tak dużym, jak tylko jest to możliwe – cierpienia mojego umierającego chorego i zapewnienia mu spokojnej śmierci. To właśnie świadomość, że robię wszystko, co w mojej mocy, koi ból mojej duszy. Wielość doznań i emocji związanych z towarzyszeniem umierającym wzbogaca mnie wewnętrznie i przygotowuje do własnego umierania”.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki