Ponad 600 rannych, w tym kilkadziesiąt ciężko, dwie osoby walczące ze śmiercią – oto bilans tygodniowych zamieszek, które wybuchły w Barcelonie 14 października, po tym, gdy hiszpański rząd ogłosił wyroki dla katalońskich przywódców, jacy w 2017 r. przeprowadzili referendum niepodległościowe. Dziewięć osób skazano na 9 do 13 lat więzienia.
Awantura, choć gwałtowna, niczego nie rozwiązała. Rząd w Madrycie, mimo gorących apeli katalońskiego premiera Quima Torry o dialog z Barceloną, uparcie odmawia rozmów na jakikolwiek temat wiążący się z kwestią katalońskiej niepodległości. Zaś hiszpański minister spraw wewnętrznych Fernando Grande-Marlaska, zwolennik działań silnej ręki, wprost nazywa działania Katalończyków aktami kryminalnymi. Z taką postawą jednak Madryt daleko nie zajedzie. Jeszcze nigdy dotąd zwykłymi represjami nie udało się nikomu rozwiązać kwestii wolności żadnego narodu. A z tą właśnie sytuacją mamy do czynienia w Katalonii.
Niezbędnik historyczny
Od 1137 r. władcy Aragonii (ze stolicą w Saragossie) są jednocześnie hrabiami Barcelony. Wydarzenie to wywarło dalekosiężny wpływ na kilka wieków historii basenu Morza Śródziemnego. Aragonia, choć cieszyła się tytułem królestwa, w porównaniu z katalońskim hrabstwem była krajem słabo zaludnionym i ubogim. Katalonia zapewniała jej nadto dostęp do morza. Wzmocnieni unią personalną Katalończycy rozpoczęli morską ekspansję na wschód. W jej wyniku jeszcze dzisiaj niektóre miasteczka południowych Włoch mówią po katalońsku.
Wszystko to trwało do 1469 r., kiedy to aragoński król Ferdynand ożenił się z Izabelą Kastylijską. W ten sposób powstała zjednoczona Hiszpania, w której wszelako, aż do chwili obecnej, dominuje Kastylia (ze stołecznym Madrytem) oraz język kastylijski, zwany hiszpańskim. Odtąd znaczenie kultury katalońskiej stopniowo maleje.
Oczywiście starali się o to także sami Hiszpanie. Ich polityka przemocy doprowadziła w czerwcu 1640 r., w samo Boże Ciało, do narodowego powstania, zwanego „wojną żeńców”, ponieważ lud kataloński przystąpił wtedy do walki z sierpami, prosto od żniw. Madryt tłumił tę insurekcję aż 12 lat. Jej pamiątką jest kataloński hymn Els Segadors, czyli żeńcy. Mówi on o „królu, który wypowiedział nam wojnę” oraz „butnych i wyniosłych ludziach”, którzy „przepadną”. Wszyscy Katalończycy wiedzą, że chodzi tu o hiszpańskiego króla Filipa IV oraz służących mu dworaków.
Po tym zwycięstwie Hiszpania coraz śmielej likwidowała resztki katalońskiej niezależności. W 1707 r. formalnie zniesiono królestwo Aragonii i odtąd katalońskie ziemie były zwykłymi hiszpańskimi prowincjami. Katalończycy jeszcze raz zerwali się do buntu, ale 11 września 1714 r. Hiszpanie, w krwawym szturmie, zdobyli Barcelonę. W Katalonii dobrze zapamiętano tę datę, noszą ją, wydrukowaną na koszulkach, nawet kibice FC Barcelona. Zwycięzcy zlikwidowali kataloński parlament oraz wygnali język kataloński z urzędów oraz szkół.
Taka sytuacja przetrwała aż do 1931 r., kiedy to demokratyczna presja doprowadziła do uznania przez Madryt katalońskiej autonomii. W trzy lata później odrodzony parlament w Barcelonie ogłosił niepodległość Katalonii. Hiszpanie odpowiedzieli na to, podobnie jak dziś, aresztowaniem katalońskich przywódców. Nastroje niepodległościowe to tylko podsyciło, jednak w 1936 r. wybuchła w Hiszpanii wojna domowa, a w niej Katalończycy – którym Hiszpanie kojarzą się z religijnymi fanatykami – opowiedzieli się po stronie republikanów. W Barcelonie usadowił się, wygnany z Madrytu, republikański rząd, a kwestię niepodległości postanowiono odłożyć na potem. Wojnę, jak wiadomo, wygrał generał Franco, niecierpiący jakichkolwiek separatyzmów. Sprawa katalońska została więc zamrożona aż do jego śmierci w 1975 r.
Chcą niepodległości
Trzy lata później w hiszpańskiej konstytucji znalazł się zapis honorujący autonomię Katalonii. Mieszkańcy tego kraju, mówiący odrębnym od hiszpańskiego językiem i kultywujący tradycje narodowej tożsamości, mogli znowu legalnie nazywać się Katalończykami.
Autonomia im jednak nie wystarcza – chcą niepodległości. A pokolenia młodych Katalończyków są pod tym względem bardziej radykalne od poprzednich. Akcja potoczyła się lawinowo, gdy w regionalnych wyborach 2015 r., przy frekwencji wynoszącej prawie 80 proc., zwyciężyły stronnictwa separatystyczne. Utworzony przez nie rząd doprowadził 1 października 2017 r. do referendum, w którym ponad 90 proc. głosujących opowiedziało się za niepodległością. Głosowała wtedy, co prawda, niecała połowa uprawnionych, jednak winą za ten stan rzeczy należy obarczyć rząd w Madrycie, który brutalnie, przy użyciu policji, rozpędził komisje wyborcze wraz z tłumami elektorów. Ale ten terror odniósł skutki jedynie w Barcelonie i jej najbliższej okolicy – Madryt nie miał tyle sił i środków, aby zapobiec głosowaniu w całej Katalonii.
Odpowiedzią Hiszpanii na wyniki referendum było aresztowanie jego organizatorów oraz zniesienie autonomii. Nowo wybrany szef katalońskiego rządu Quim Torra, choć sympatyk niepodległości – jak zdecydowana większość Katalończyków – stroni od działań, które z punktu widzenia Madrytu mogłyby zostać uznane za nielegalne.
Europa milczy
„Historycznym błędem Hiszpanii” nazwał ignorowanie katalońskich problemów oraz stosowanie przemocy Alfred Bosch, kataloński minister spraw „zewnętrznych” (nazwany tak, żeby uniknąć drażliwego w tym kontekście słowa „zagraniczny”). Bosch zwrócił się w tej sprawie z prośbą o interwencję do wspólnoty międzynarodowej – ze szczególnym uwzględnieniem przywódców Unii Europejskiej.
A trzeba tu powiedzieć, że Europa miałaby sobie w kwestii katalońskiej wiele do zarzucenia. Poza Hiszpanią europejscy politycy zgodnie nabrali w tej sprawie wody w usta. Przypierani do muru, bąkają o konieczności rozwiązań legalnych. A przecież większość europejskich państw, w tym Polska, powstała właśnie w ten sam, „nielegalny” sposób – z woli narodów upominających się o samostanowienie. Nie znaczy to, by Unia miała bez wahania i od razu uznać żądania katalońskich separatystów. Jednak podstawową europejską powinnością jest w tej sprawie zdecydowane wzywanie do dialogu oraz potępienie policyjnej przemocy stosowanej przez Madryt.
Jedynym pozytywem w ocenie europejskich reakcji jest przyznanie Carlesowi Puigdemontowi, byłemu premierowi, który przeprowadził referendum 2017 r., a który obecnie przebywa „na wygnaniu” w Brukseli, prawa do startowania w wyborach do Europarlamentu. Puigdemont mandat zdobył, jednak na skutek interwencji Hiszpanii nie może pełnić swojej funkcji, zaś Madryt, w odpowiedzi na ostatnie zamieszki w Barcelonie, wydał za nim europejski nakaz aresztowania.