Logo Przewdonik Katolicki

Współczesna Arka Noego

Monika Białkowska
fot. Damian Klamka/East News

Chodziło o susły. I o chomiki, i popielice, które poznańskie zoo stara się przywracać naturze. Nazywają ten projekt „Arką Noego”. Rozmowę przerwała pani dyrektor. – Mamy zgłoszenie. Łoś w środku miasta, będziemy go ratować. Jedzie pani z nami?

Oczywiście, że jadę. Szybka odprawa. Co wiemy? Klępa, stosunkowo nieduża, około 150 kg. Jest na prywatnej posesji. Trzeba zrobić wszystko, żeby jej nie odstrzelili. Nie będzie łatwo, to dzikie zwierzę w centrum miasta. Nie ma tam zielonego korytarza, w który można ją zapędzić. Kto jedzie? Weterynarze, ekipa od zwierząt kopytnych, samochód, którym można łosia przewieźć. Kilka minut i jesteśmy gotowi.
–  Zadzwoniło do nas zarządzanie kryzysowe – tłumaczy Ewa Zgrabczyńska, dyrektor poznańskiego zoo. – Urząd Miasta nie jest przygotowany na tego typu działania. Jedziemy, żeby ją uratować i pokazać, że są procedury, które pozwalają nie strzelać do zwierząt i je zabijać, ale ze spokojem przyśpić i wywieźć. Mam nadzieję, że zdążymy. Prosiłam, żeby w żadnym wypadku nie strzelać do zdrowego zwierzęcia, bo jesteśmy w stanie je odłowić.
Wsiadam do samochodu z weterynarzami. Poznańskie korki nie pozwalają dotrzeć na miejsce w krótkim czasie. Światła, roboty na drodze, usuwamy się na pobocze przed pędzącą karetką. Chciałoby się jechać jak oni, na sygnale. Co z łosiem? Weterynarze odbierają telefon, że łoś się położył. Z jednej strony to dobrze – do leżącego łatwiej będzie strzelić. Z drugiej – nie wiadomo, w jakiej jest kondycji. Może nie jest już w stanie stać? Nic nie możemy zrobić, droga dłuży się niemiłosiernie.
 
Ona nas widzi
Łosie współcześnie są największymi ssakami kopytnymi z rodziny jeleniowatych. Żyją na terenach leśnych i podmokłych. Po II wojnie światowej zachowały się w Polsce jedynie na Podlasiu, ich populacje powoli odbudowywano, ale do dziś obowiązuje moratorium na ich odstrzał. To wyjątkowe zwierzęta. Łagodne, bardzo wrażliwe. Widzą niespecjalnie dobrze, za to budowa szyi pozwala im obracać głowę w szerokim zakresie, a długie nogi umożliwiają przemieszczanie się po bagnach. Nie lubią wysokich temperatur, już powyżej 10 stopni chętnie chłodzą się w wodzie – mogą w niej spędzać nawet kilka godzin.
Kiedy podjeżdżamy na osiedle, widzimy rozmiar łosiej tragedii. Dom obok domu, ciasna zabudowa. Luksusowa willa, wyłożone kostką podwórko, z czterech stron betonowy mur, wszystko zalane palącym słońcem. Łosica leży skulona w kącie, z dwóch stron otoczona murem, z trzeciej osłonięta luksusowym, czarnym BMW. Oddycha ciężko i bardzo szybko. To hiperwentylacja, objaw ogromnego stresu, w jakim jest zwierzę.
– Ona nie jest dorosła! – ocenia szybko Ewa Zgrabczyńska. – Proszę, żeby odsunąć się od bramy i jej nie stresować, ona nas widzi.
Policja i straż miejsca sprawnie odsuwa gapiów. Ktoś szybko zrobi zdjęcie komórką, ale wielkość zwierzęcia budzi respekt.
 
Ja strzelać nie będę
Szybka narada. Trudno ustalić scenariusz, wszystko będzie zależało od reakcji zwierzęcia. Weterynarze mają tylko jeden strzał, na drugi może już nie być szansy. Ogromny stres może spowodować, że nie wytrzyma serce i łosica zejdzie na zawał. Może też pod wpływem adrenaliny zerwać się i próbować uciec. Dokąd? Dookoła jest miasto. Uderzy albo w mur, albo w bramę. Jeśli uderzy w mur, zabije się albo poturbuje na tyle, że trzeba ją będzie dobić. Jeśli staranuje bramę i wybiegnie w miasto, będzie dramat. Jest środek dnia, centrum Poznania. Przepisy mówią, że takie zwierzę trzeba zastrzelić. Lekarze mają tylko środki przysypiające. Policjant kręci przecząco głową: – Ja strzelać nie będę. Tu jest pełno ludzi, nie ma mowy.
Policja zamyka ulicę. Pani dyrektor wychodzi do dziennikarzy i uprzedza, że sceny mogą być drastyczne, bo reakcji zwierzęcia nikt nie jest w stanie przewidzieć. Wiadomo jedno: za wszelką cenę trzeba łosicę utrzymać na posesji. Weterynarze podejmą próbę jej przyśpienia. Jeśli ją przeżyje, ocenią jej stan. Mocno poturbowana zostanie przewieziona do ogrodu zoologicznego. Jeśli rany nie będą poważne, wróci bezpośrednio do lasu. Obecny na miejscu łowczy podaje numery telefonu do kolegów, gotowych ją przyjąć w okolicach Wągrowca – tam żyją inne łosie, powinna dać tam sobie radę.
Czekamy jeszcze na koniowóz i na Palmera – weterynaryjną broń do podawania środków usypiających. W międzyczasie szybka wizja lokalna sąsiednich posesji. Którędy może uciec? Czy uda się ją skierować w stronę samochodu? To dzikie zwierzę. Rozwali przyczepę, czy nie da rady? Jaką dawkę leku podać? Który z lekarzy strzela? Ekipa dzieli się zadaniami, rozchodzi na miejsca tak, by odciąć zwierzęciu drogi ucieczki. Strzał padnie z góry, z muru, na który weterynarz wejdzie z sąsiedniego ogrodu. Na razie Maria Kuczkowicz w skupieniu patrzy na zwierzę. Wygląda trochę tak, jakby próbowała jej coś powiedzieć, jakby prosiła je o współpracę. Mają wspólny cel: obie chcą, żeby rozpoczynająca dopiero dorosłe życie łosica bezpiecznie wróciła do lasu.
 
Chodzi o samochód
Mija kilkadziesiąt minut, zanim policji udaje się wyciągnąć z mieszkania właściciela luksusowej posesji. Wychodzi obrażony, że łoś uniemożliwia mu wyjazd do pracy. Nie chce rozmawiać, irytuje się, że tyle to trwa. Kiedy podchodzi do niego pani dyrektor, żeby przedstawić siebie i ekipę i wytłumaczyć sytuację oraz plan działania, mężczyzna ostentacyjnie udaje, że nie widzi wyciągniętej do niego ręki kobiety. Na współpracę decyduje się dopiero wówczas, gdy pada argument: to jedyny sposób, żeby ocalić pana BMW. Zgadza się wpuścić nas na swój teren. Dopiero wtedy zaczynamy rozumieć, co się stało. Łoś biegł ulicą i rozpędzony przeskoczył mur, ale miał wyjątkowego pecha: na podwórku, tuż za murem, jest wjazd do podziemnego garażu. Tam, gdzie spodziewał się gruntu, wpadł do głębokiej na cztery metry dziury. Na czystym bruku jest plama krwi. Omijamy ją i bezszelestnie skradamy się z zieloną plandeką na kilka metrów od zasłoniętej czarnym samochodem łosicy. Naszym zadaniem jest osłonić tę część podwórka, z której spanikowany po strzale łoś może ponownie spaść do garażowej dziury. Jest nas troje. Ustalamy, kto gdzie staje i w którą stronę ucieka, jeśli rozpędzone w panice zwierzę ruszy na nas. Czekamy.
Słońce pali niemiłosiernie.
 
Cisza
Rozgrzany beton daje nam się we znaki już po kilku minutach. Ona leży tu od kilku godzin. Cisza, tylko zza muru słychać głosy miasta. Naprzeciw nas na murze pojawia się weterynarz, młoda dziewczyna z wielkim Palmerem. W skupieniu celuje w dół. To są te sekundy, które decydują o wszystkim. Unosimy w górę plandekę. Zerwie się? Nie zerwie? Przeżyje? Strzał. Zamieramy na chwilę, ale nic się nie dzieje. Weterynarz znika z muru. Znów cisza. Minuta, dwie, pięć. Nie wiem, ile to może trwać. Wtedy łosica wstaje. Z boku wisi jej strzałka z lekiem, zakończona wyraźnie widocznym różowym pomponem. Wyraźnie nie ma sił. Próbuje odejść, opiera się o samochód. Ktoś na balkonie wydaje głośny krzyk przerażenia. Patrzę w górę, to żona właściciela. Żal samochodu? Łoś wraca na swoje miejsce, znów się kładzie. Próbuję podejrzeć, co się z nią dzieje, ale z naszej pozycji widać niewiele – musimy położyć się na ziemi i podglądać spod auta. Po kilkunastu minutach na murze znów kładzie się weterynarz. Kolejny strzał. Nie wiemy, jakie decyzje zapadają po drugiej stronie muru, ale oni cały czas łosicę widzą – widać uznali, że potrzeba kolejnej dawki. Znów mijają minuty. Wreszcie po cichu na podwórko wchodzi ekipa z działu kopytnych. Niosą drewniane tablice, którymi osłaniają się od zwierzęcia i jeśli wstanie, są w stanie skierować je nimi w stronę przyczepy. Są coraz bliżej, choć nadal nie ma pewności, jak zareaguje.
 
Woda z ogrodu
Łosica nie śpi, ale nie jest w stanie się podnieść. Strażnicy miejscy i policjanci pomagają wepchnąć przyczepę na podwórko. Teraz wszystko dzieje się bardzo szybko, choć nadal w dziwnej ciszy. Weterynarze szybko oceniają stan zwierzęcia. Nie jest połamana, to najważniejsze. Lekkie otarcia na boku, to pewnie stąd te ślady krwi na bruku. Lekko poranione kopyta. Nic, z czym nie mogłaby sobie poradzić w naturze. Szybko – na ile pozwala na to waga zwierzęcia – dźwigają ją na samochód. Łosica nadal oddycha bardzo szybko. Najbardziej niepokojąca jest temperatura, zwierzę jest mocno rozgrzane. Dostaje kroplówkę i leki. To musi potrwać, ale właściciel już sugeruje, że powinniśmy opuścić jego posesję. Nikt nie reaguje. Dopóki kroplówka nie zejdzie, nie ma mowy o ruszeniu samochodu. Łosiowi trzeba zbić temperaturę. Ktoś dzieli się butelką wody mineralnej, ale to za mało. Właściciela nie śmiem nawet pytać. Przy bramie stoi sąsiadka, uśmiechnięta starsza pani w białej bluzce. Nie ma wybetonowanego podwórka, ale zielony ogród – taki, jaki pamiętam z dzieciństwa, kiedy to słowo oznaczało morze zieleni, a nie konstrukcję z kamieni, kory i tui. Proszę ją o wodę, szybko przynosi całe wiadro. Weterynarze ostrożnie starają się schłodzić zwierzę, tak, żeby zbić temperaturę, ale go nie wybudzić. Pierwszy raz ludzka ręka dotyka głowy łosicy, delikatnie głaszcząc jej uszy. Zimna woda ma przynieść ulgę, ale łoś o tym nie wie. Dla niego jesteśmy przerażającymi kosmitami.
 
Dopóki nie wrócą
Pani dyrektor znów wychodzi do dziennikarzy. Decyzja zapadła: łosica pojedzie do lasu. Weterynarze pojadą z nią, żeby kontrolować ją w czasie transportu i poczekać, aż się wybudzi. – Łosica jest w szoku i ogromnym stresie. Na razie nadal walczymy o jej oddech – tłumaczy Ewa Zgrabczyńska. – Skąd się tu znalazła? Pierwszą przyczyną jest antropopresja, czyli działalność człowieka, wpływająca na naturę. Miasta się rozrastają, deweloperzy wykorzystują tereny podmiejskie, w których naturalnie bytują zwierzęta. Ale te zwierzęta muszą się gdzieś podziać, a my nie zostawiamy im miejsca. Druga przyczyna to śmieci – jeśli nie dbamy o ich zabezpieczenie, to stają się dla dzikich zwierząt atrakcyjnym i łatwym pokarmem. Jak to się kończy, właśnie widzimy. Mamy nadzieję, że uda się utrzymać ją przy życiu i że przeżyje transport. Trzymajmy za nią kciuki.
Weterynarze kończą podawanie leków, zamykają samochód i powoli wyjeżdżają z osiedla. My wracamy do ogrodu zoologicznego. Z jednej strony towarzyszy nam poczucie dobrze zrobionej roboty – bo ludzie świetnie się spisali, bo każdy znał swoje miejsce, bo pełen profesjonalizm. Z drugiej strony mamy świadomość, że byliśmy świadkami ogromnego nieszczęścia zwierzęcia, które nie rozumie, co się stało, i zabłąkane w ludzkim świecie nie jest w stanie sobie pomóc. I jeszcze jest niepewność i lęk, bo przecież dopóki weterynarze nie wrócą nie wiemy, jak ta historia się skończyła.
 
Jednak o susłach
Mieliśmy rozmawiać o susłach. I o chomikach, i o popielicach, które poznański ogród zoologiczny we współpracy z Polskim Towarzystwem Ochrony Przyrody Salamandra stara się przywracać naturze. To drobne zwierzęta, nie tak spektakularne, jak łosie. Na swoim wybiegu przemykają tak szybko, że trudno je zauważyć. Wyginęły, bo ludzie mieli swój pomysł na lepsze życie. Dawniej jeden rolnik miał kilka upraw, więc i drobne zwierzęta miały warunki do życia. Dziś cała wieś uprawa rzepak albo w miejscu drobnego rolnictwa powstają wielkie firmy specjalizujące się w jednego rodzaju roślinności. Takie monokulturowe uprawy napędzane dodatkowo pestycydami powodują degradację środowiska na poziomie, o którym na co dzień nie myślimy. Susły, chomiki czy popielice wydają się mało znaczące, ale są ważnym elementem łańcucha pokarmowego. Jeśli ich zabraknie, za chwilę wyginą w głodu większe drapieżniki i ptaki. Ale nie tylko drobne gryzonie człowiek wyparł z ich naturalnych terenów. Nie tylko łosiom zabiera miejsce ich naturalnego życia sprawiając, że zaczynają się one błąkać po miastach.
 
Człowiek bez wróbli
Na jednej z grup na portalu społecznościowym, poświęconej ogrodom – więc teoretycznie gromadzącej miłośników przyrody – czytam setki porad o tym, jak się pozbyć jaskółek (bo brudzą), gołębi, ślimaków i mrówek oraz jak układać na ziemi folię, żeby nic poza tą jedną, posadzoną przez człowieka rośliną nie wyrosło. Oglądam setki zdjęć z ogrodami, przypominającymi parkingi przed marketami: mnóstwo kostki brukowej, kolorowych kamieni i kolorowej kory, z wsadzonymi gdzieniegdzie pojedynczymi drzewkami, możliwie najbardziej egzotycznymi, ewentualnie modnymi (w tym roku wyraźnie królują hortensje).
Od czasu do czasu tylko ktoś jak pani Anna zauważy: – Pewnie zaraz wszyscy będą oburzeni, ale gdzie te ptaki mają się podziać? Ludzie chyba za dużo sobie pozwalają, budują drogi i domy w miejscach, w których powinna być też przestrzeń dla zwierząt i później są zdziwieni. Teraz wszyscy lamentują, że inwazja kleszczy, ale wszystkie domy są tak szczelnie budowane, że wróble nie mają gdzie zakładać gniazd, a to one są ich naturalnymi wrogami.
– Najwięcej krytycznie zagrożonych zwierząt jest właśnie pośród małych ptaków, płazów, gadów i gryzoni – przyznaje Maria Kuczkowicz, weterynarz z poznańskiego ogrodu zoologicznego. – Wydaje nam się, że wróble to ptaki powszechnie występujące, tymczasem jest ich coraz mniej. Dla wróbli jest dziś za czysto, wróble nie lubią porządku. Na wsiach jeszcze mają raj, na wsiach są kury, jest ziarno, mają się czym żywić. Kiedyś miały obory, stajnie, mnóstwo szpar, w których mogły zakładać gniazda. Dziś to wszystko im zabieramy. Nowoczesne ogrody też nie są przyjazne środowisku. Ale żeby przekonać człowieka do ochrony jakiegoś gatunku, trzeba mu wytłumaczyć, dlaczego jego brak będzie dla człowieka niekorzystny. Tu nie chodzi o naszą wrażliwość, o to, że będzie nam przykro, jeśli jakiś gatunek wyginie. Człowiek musi wiedzieć, że bez niego on sam nie przeżyje. A to jest proces lawinowy. Nawet jeśli mam się wydaje, że bez jednego czy drugiego zwierzęcia sobie radzimy, to po czasie się okazuje, że ten brak prowadzi w środowisku do takich zmian, które niszczą nas samych.
 
Epilog
Biblijna Arka Noego ratowała człowieka i zwierzęta przed potopem. Współczesna Arka Noego, jeśli człowiek się o to zatroszczy na czas, uratować musi naturę przed drugim potopem: tym razem nie z wody, ale z betonu.
Wracam do domu, ale nie mogę przestać myśleć o przerażonej łosicy leżącej w kącie między betonowym murem a luksusowym samochodem. Wieczorem czytam, że nie przeżyła. Serce nie wytrzymało. Jedyna pociecha, że padła w lesie – na tym niewielkim kawałku przestrzeni, który jeszcze należy do niej.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki