Lubię i nie lubię Houellebecqa. Nie przepadam za jego cynizmem i ironią, ale podoba mi się błyskotliwość i niepoprawne politycznie spojrzenie na współczesny świat. Tym razem się męczyłam. Podróż była męcząca i lektura też. Straszne było puste życie bohatera, mężczyzny zbliżającego się do pięćdziesiątki, który posiłkując się antydepresantem, przypomina sobie swoje przygody miłosne i przyjacielskie, poszukując w nich uczuć. Ostatecznie, kiedy tylko jakiekolwiek uczucia się pojawiały, on je porzucał, nie zważając na ból, a właściwie oszukując się i wciąż przed bólem uciekając. A może raczej uciekał przed strachem przed bólem. Tymczasem ból zadawał i ból odczuwał, a tabletki ten ból tylko przyklepywały. Trochę ponad trzysta stron towarzyszenia temu mężczyźnie w tym obrzydliwie pustym życiu jest doświadczeniem nieznośnie nudnym i beznadziejnym. I owszem, pod koniec lektury miałam poczucie straconego czasu, bo okazuje się, że jednak od literatury oczekuję jakiś uniesień, a przynajmniej podniesień. Nie dziwiło mnie więc, że bohater marzy już o śmierci, wciąż jednak łykając tabletki, które przecież myśl o śmierci mają skutecznie oddalić, zmuszając niejako pacjenta do życia. No więc umrze czy nie umrze? Da radę żyć mimo objawiającej mu się prawdy o własnym życiu? Że takie puste i że utracił na własne życzenie to, co najważniejsze?
Houellebecq oczywiście osadza bohatera w rozpadającej się Europie, w cywilizacji bez wartości, przewidując jej upadek w każdej formie. No i na końcu zaczyna mówić wprost, dokładnie diagnozując powód owej pustki prowadzącej do śmierci. A nawet więcej, ostatni akapit to posumowanie w stylu „kawa na ławę”, które zdecydowanie nie każdemu będzie się podobać. Czyżby ten francuski skandalista wskazywał na brak Boga jako powód braku szczęścia? Czyżby jedyną prawdziwą i skuteczną serotoniną była miłość i wiara w zbawczą mękę Chrystusa?