Logo Przewdonik Katolicki

Pielgrzymka Jana Pawła II do Polski 1979

Jacek Borkowicz
fot. Lech Zielakowski/NAC

Mimo że papieska homilia z placu Zwycięstwa jest dla naszej historii wydarzeniem kluczowym. Nadal jednak trudno nam dokładnie powiedzieć, co się właściwie w Warszawie 2 czerwca 1979 r. stało.

Jeśli ze wszystkich pielgrzymek, jakie odbył do Polski Święty Jan Paweł, właśnie ta pierwsza wywołuje do dzisiaj najwięcej wspomnień i emocji, to kluczowym punktem tamtego wydarzenia pozostaje dla nas Msza na warszawskim placu Zwycięstwa. W zbiorowej pamięci, redukującej fakty do najprostszych symboli, często do niej redukowana jest cała papieska podróż. Dzień 2 czerwca 1979 r., spotkanie w miejscu, którego nazwa kojarzy się z pierwszymi wiekami dziejów Kościoła, z proroctwem Konstantyna, zapowiadającym rychłe zwycięstwo nad wrogami chrześcijaństwa, wreszcie jego puenta z historycznym wezwaniem Ducha Świętego – to wszystko są znaki mocno przemawiające do wyobraźni, a przez to trwale w niej obecne. W tym sensie Msza na placu Zwycięstwa jest czymś więcej niż wydarzeniem historycznym: ona sama jest aktualnym znakiem. A nawet „szczególnym znakiem”, jak nazwał ją tamtego dnia sam główny aktor owego wydarzenia, papież.
Napisano o nim już bardzo wiele i wydaje się, że nic nowego nie można tu powiedzieć. Ale Msza na placu Zwycięstwa, jej istotowe znaczenie, właściwie nadal pozostaje dla nas tematem niezgłębionym. I to nie dlatego, byśmy o nim za mało mówili. Przyczyną jest trudność ubrania w odpowiednio nośne słowa wagi tamtego spotkania. Dlatego mimo że data 2 czerwca 1979 r. jest dla nas częścią klasycznej już historii polskiego wieku XX, nadal trudno nam powiedzieć z precyzyjną trafnością, co się właściwie wtedy w Warszawie stało. Co ważnego dokonało się w tym właśnie czasie oraz w tym miejscu dla Polaków. Oraz dla reszty świata.
W wygłoszonej wówczas homilii Jan Paweł II nazwał Chrystusa „otwartą księgą życia”. A księgę, jak wiadomo, można traktować na różne sposoby. Można odłożyć ją na bok, w ogóle do niej nie zaglądając. Można też ją otworzyć i tylko kartkować. Można też uważnie czytać – i to jest postawa zalecana. Ale w przypadku tej właśnie Księgi nawet jej staranna lektura nie zagwarantuje nam pełni zrozumienia. Obcujemy bowiem z Tajemnicą, z definicji do końca niepoznawalną.
Trochę podobnie ma się rzecz z tamtą warszawską homilią, głęboko przepełnioną odwołaniami do eucharystycznego Chrystusa: jej sens przerasta nasze zrozumienie. I to nie tylko sens słów, jakie wówczas zostały wypowiedziane, ale też sens kazania jako wydarzenia samego w sobie. W historii narodu takie mowy nie dzieją się codziennie, ale raz na setki, a nawet tysiące lat.
 
Więcej niż homilia
Czy nie dziwi nas, że czterdziestominutowe wydarzenie, które na miejscu oraz „na żywo” przed telewizorami oglądały miliony osób, zachowało się w całości – chociaż też nie do końca, niewielkie cięcia widoczne są nawet tutaj – jedynie w jednym, jedynym nagraniu? Dziś można je obejrzeć na YouTube. Rejestrująca je kamera stoi nieruchomo, uwieczniając na tle sylwetki papieża balkonik pierwszego piętra hotelu Bristol, z którego Mszę i kazanie obserwuje samotna kobieta. Na całym nagraniu tylko ona jest widoczna spośród setek tysięcy wiernych. W ten sposób owa pani przeszła do historii, choć jako osoba anonimowa.
Papież mówi uważnie, zresztą zawsze wypowiadał się starannie, z aktorską dykcją. Tutaj jednak widać, że stara się szczególnie. Trzyma przed sobą kartkę z treścią kazania nie po to, aby z niej czytać, lecz aby nie uronić żadnego słowa. Choć raz po raz rzuca na nią okiem, w kluczowych momentach zawsze odsuwa ją na bok, trwa chwilę w milczeniu, po czym dopiero zwraca się wprost do słuchaczy. Widać chce im powiedzieć coś wyjątkowo ważnego. I wyjątkowo osobistego.
To początek pielgrzymki i pierwsze tego rodzaju przesłanie do narodu. Wszyscy czekają na to, co powie im papież. To nie jest zwykłe duszpasterskie nawiedzenie – to pierwsza w historii wizyta w Polsce głowy Kościoła. Już samo w sobie wydarzenie jest rzeczą niezwykłą, papieże bowiem nie mieli dotąd zwyczaju podróżować po krajach Europy i świata. W dodatku ten właśnie kraj znajduje się w szczególnej sytuacji: jest pod władzą narzuconą od zewnątrz, władzą, która chrześcijaństwo, w ogóle wszelką religię traktuje jako ideowego wroga. Wiedzą to i czują tysiące wiernych, zgromadzonych na placu, wie też ten, dla którego owe tysiące tutaj przyszły. I ludzie doskonale wiedzą, że on zdaje sobie z tego sprawę. Teraz więc czekają w milczeniu.
Jest sobota, wigilia zesłania Ducha Świętego. Całe papieskie kazanie jest nawiązaniem do tamtego ewangelicznego wydarzenia. Jest przypomnieniem, że dzień poprzedzający spotkanie apostołów w Wieczerniku powinien być szczególnym momentem przygotowania do wielkiej przemiany. Dla Karola Wojtyły świadomość modlitewnej łączności z trzecią Osobą Trójcy Świętej stała się kapitalnym momentem wyboru jego duchowej formacji, jeszcze na długo zanim wybrał on stan duchowny. Modlitwę do Ducha Świętego, którą, jako nastolatkowi, przekazał mu ojciec, Jan Paweł II odmawiał do końca życia, jej też treść zapisał drżącą ręką na kartce w szpitalu, tuż przed odejściem.
Teraz więc zwraca się do Boga jako człowiek daleki od wieku sędziwego, jako ktoś, w czyje silne dłonie, wolą tegoż Ducha Świętego i głosami kolegium kardynałów, złożono losy milionów wiernych. Papież zachowuje się tutaj jak prorok – nie tyle mówi, ile działa poprzez słowo.
W liturgii mszalnej jest odpowiedni czas na epiklezę, czyli wezwanie Ducha Świętego. Dzieje się to wtedy, gdy przed konsekracją celebransi modlą się słowami „uświęć te dary mocą Twojego Ducha”, a także wtedy, gdy – już po konsekracji – odmawiają formułę „pokornie błagamy, aby Duch Święty zjednoczył nas wszystkich”. Trzeba jednak pamiętać, że jedną wielką epiklezą jest cała liturgia Mszy św. Taka świadomość doszła do głosu w Kościele po II Soborze Watykańskim, do niej też odwoływał się papież w kazaniu na placu Zwycięstwa. W tym sensie szczególnym momentem epiklezy stało się wołanie (tak powiedział sam papież: „wołam”), wygłoszone na koniec homilii: „Niech zstąpi Duch Twój! Niech zstąpi Duch Twój! I odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi”.
Stajemy więc przed kolejnym progiem tajemnicy, dokonanej na oczach milionów widzów. Wsłuchajmy się w melodię drugiego z cytowanych zdań. Jan Paweł II formułę wezwania powtarza właściwie tonem nie prośby, lecz rozkazu. Jesteśmy tutaj świadkami – także dziś, dzięki wspomnianemu nagraniu – realizacji wyjątkowego, chrześcijańskiego znaczenia słowa „wezwanie”, które w tym wypadku oznacza nie ludzką pychę władzy, lecz pewność, którą daje pokora wobec słowa Bożego. Tak mogą mówić jedynie prorocy – i tak, w owym szczególnym momencie, zwraca się do Boga papież. On nie rozkazuje Bogu, to wezwanie jest zgodne z wolą Opatrzności.
W tym sensie papieska homilia stała się czymś więcej niż homilią. Czują to wszyscy, którzy pamiętają, co stało się po opisanej tu historycznej „wigilii” – kilkanaście miesięcy potem, w sierpniu 1980 r.
 
Dzieło ludu
Jan Paweł II nie wołał sam – zanim wygłosił tamte historyczne słowa, zaznaczył: „wołam z wami wszystkimi”. I wiedział, że ma do tego prawo, chociaż samo wezwanie wypowiedział przy głębokim, skupionym milczeniu zgromadzonych.
Papieską homilię wielokrotnie przerywano oklaskami. Ten zwyczaj narodził się chyba właśnie wtedy. I dzisiaj nikogo już nie dziwi oklaskiwanie papieży na mityngach, gromadzących nierzadko miliony słuchaczy i rządzących się prawami, które dyrygują masowymi wydarzeniami medialnymi. Oklaskiwanie występujących przez salę, typowo koncertowy sposób wyrażania entuzjazmu zgromadzenia, nie ma zakorzenienia w chrześcijańskiej tradycji i słusznie jest krytykowane przez duszpasterzy – jeśli klaszczący czynią to zbyt często i bez refleksji, przynależnej szczególnemu miejscu i czasowi dziękczynienia. Jednak tam, na placu Zwycięstwa, trudno było ludziom w jakiś inny sposób spontanicznie wyrażać aprobatę dla słów, których wysłuchać na żywo okazji dotąd nie mieli.
W połowie trwania homilii był moment szczególny, gdy oklaski po raz pierwszy zabrzmiały szczególnie żywo. To moment, gdy papież powiedział że człowiek nie może zrozumieć sam siebie bez Chrystusa. Drugi raz podobny moment miał miejsce pod koniec kazania, tuż przed wspomnianym wezwaniem, gdy Jan Paweł II powiedział: „Wszystko, co Polskę stanowi, to wszystko, co w rękach Bogarodzicy, pod krzyżem na Kalwarii, i w Wieczerniku Zielonych Świąt – to wszystko, dzieje Ojczyzny, tworzone przez każdego jej syna i każdą córkę, od tysiąca lat, i w tym pokoleniu, i w przyszłych [...], i dzieje ludów, które żyły wraz z nami i wśród nas – to wszystko, w tej Eucharystii ogarniam myślą i sercem, i włączam w tę jedną, jedyną ofiarę Chrystusa, najświętszą, na placu Zwycięstwa”.
I znowu dotykamy tutaj czegoś niezwykłego, czegoś, co wymyka się logice medialnych wystąpień. Papież przywołuje tutaj wszystkich Polaków, pokolenia minionego tysiąclecia oraz tych, którzy nawet się jeszcze nie narodzili. Zwraca się też do innych synów i innych córek tej ziemi: wymienia tutaj Żydów, szczególnie tych, którzy padli w walce o warszawskie getto. Ale to nie koniec niespodzianek.
Jan Paweł II wzywa właściwie wszystkich ludzi dobrej woli, chrześcijan i nie tylko. Robi to wtedy, gdy wspomina o apostołach i „duchowo obecnych ich następcach”, a także wtedy, gdy mówi o „różnych ludach i narodach” jako tych, które od dwóch tysięcy lat czytają z „otwartej księgi życia”. Oni wszyscy, żywi i umarli, schodzą się tu i teraz, w czerwcowe popołudnie, na placu Zwycięstwa w Warszawie, by stać się świadkami i gwarantami zawierzenia dokonanego w Polsce, „ziemi szczególnie odpowiedzialnego świadectwa”.
Liturgia to po grecku „dzieło ludu”. Oklaski, które zabrzmiały w owych dwóch momentach, były potwierdzeniem tego, że zgromadzony lud aprobuje i uznaje za własne słowa papieża. W tym momencie mógł on już „wołać z nami wszystkimi”.
 
„Nie ma lepszego”
Byłem tam i pamiętam. Byłem także w tym samym miejscu, na placu Zwycięstwa, przemianowanym już na plac Piłsudskiego, 5 kwietnia 2005 r., trzy dni po śmierci papieża. Wtedy to, wieczorem, zeszła się cała Warszawa, by w modlitewnym czuwaniu oddać cześć temu, kto 26 lat wcześniej wzywał tutaj Ducha Świętego do odnowy oblicza tej ziemi. Od tamtego czasu minęło ponad ćwierć wieku i sami mogliśmy ocenić, na ile tamto wezwanie trwale zaszczepiło się w naszych sercach. Sami mogliśmy zrobić bilans tego, co zostało dokonane, jak również tego, cośmy zaprzepaścili. Jednak niezależnie od wyniku owych rozliczeń nasza modlitwa, w tym właśnie miejscu, świętej pamięci Janowi Pawłowi II po prostu się należała. Tak to chyba wszyscy wtedy odczuwaliśmy.
Było już grubo po zmroku i cały obszerny plac zalegała ciemność, słabo tylko rozświetlana płomykami świec, które przynieśliśmy ze sobą. Jakiś ksiądz przez megafon próbował prowadzić modlitwę, ale słabo mu to wychodziło. Czuliśmy przez skórę, że raczej przystoi tu milczenie i zaduma. I tak staliśmy w ciemności i sierocym milczeniu, kilkaset tysięcy ludzi nieznających siebie wzajemnie, połączonych jedynie żałobą.
W tym momencie gdzieś z daleka rozległ się śpiew. Nie był to bynajmniej śpiew religijny, lecz skandowanie, jakie słyszy się na piłkarskich stadionach. Śpiewano też na melodię stadionową – to była Guantanamera, partyzancka pieśń lewicowych Latynosów. „Nie ma lep-sze-go od Jana Pawła Dru-gie-go!”. To od strony Nowego Światu dobiła do krawędzi tłumu grupa tak zwanej trudnej młodzieży, którą widać wcześniej zajął się jakiś mądry duszpasterz. I oni po swojemu chcieli pochwalić zmarłego. Nie mogąc przebić się bliżej, wykrzyczeli swoją pochwałę z obrzeża.
Muszę przyznać, że przeżyłem ten moment w sposób niezwykły. I chyba nie tylko ja jeden. Do tamtej chwili byliśmy na placu sami i osieroceni. Nie wiedzieliśmy ilu nas się tutaj zebrało. Dopiero te odległe, kibolskie okrzyki z obrzeża tłumu uświadomiły nam, jak rozległe są granice naszego zgromadzenia. Milczeliśmy nadal, ale poczuliśmy, jak wielką siłę stanowimy.
Kto dzisiaj uświadomi nam, osieroconym i zagubionym, że są nas miliony?

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki