We wrześniu tego roku mija 215 lat od urodzin Juliusza Słowackiego. Jak patrzymy dzisiaj na jego romantyczną twórczość? Czy jest nam bliska?
Poezja Słowackiego nie jest literaturą czytaną przez przeciętnego Polaka, który chętniej sięga po XIX-wiecznych pisarzy wymachujących szabelką i dokarmiających naszą dumę narodową niż po melancholijnych piewców rozsmakowanych w czarach i głosach z zaświatów, zafascynowanych sennymi majakami i wizjami szalonych wieszczów. Słowacki również wierzy w szlachetność oręża i wartość przelanej krwi, a wiele wątków biblijnych przedstawia w kluczu walki narodowowyzwoleńczej.
Ponadto gdy Karol Wojtyła został papieżem, okrzyknęliśmy Słowackiego prorokiem, bo nie kto inny, tylko on, napisał: „Pośród niesnasek Pan Bóg uderza / W ogromny dzwon: / Dla słowiańskiego oto papieża / Otworzył tron”.
Świat duchów
Juliusz Słowacki urodził się 4 września 1809 roku w Krzemieńcu. Przyznaliśmy mu tytuł wieszcza i proroka, choć mogliśmy go nazwać heretykiem, który zafascynowany poglądami Andrzeja Towiańskiego zabrnął w sojusz mistycyzmu z polityką. Niektóre pytania, jakie stawiał ustami swoich bohaterów, wzbudzają do dzisiaj dyskusje w gronie katolików. Choćby przekonanie, że szatan zostanie zbawiony, czy nawoływanie do zdobywania królestwa Bożego ogniem i mieczem. Bo czymże ono jest, jeśli nie zmartwychwstałą, słoneczną Rzeczpospolitą?
Wątki religijne łączy Słowacki z tematyką narodową. Polska jest dla niego mesjaszem narodów. Natomiast osobista wiara jest doświadczeniem nieuporządkowanych i tajemniczych tradycji wywodzących się również z czasów przedchrześcijańskich. Jego mistycyzm skupia się na łączności ziemskiego świata ze światem duchów.
Poeta nie szczędzi nam okrutnych scen i cmentarnych klimatów. Uważa, że człowieka trzeba przygotować do życia wiecznego. Trzeba go jak harfę nastroić, nie szczędząc mu bólu. Spiąć ostrogami, jak spina się konia, by ruszył galopem, bo sam z siebie jest „jak leśny orzech pusty” pogrzebany w ziemi, jak stare puste drzewo. Potrzeba mu krwi i cierpienia, trudów i nocnych koszmarów.
Z dramatu Samuel Zborowski możemy wyczytać wezwanie do zlitowania się nad Lucyferem, który tyle wycierpiał, bo „Boża nad nim ręka / Ciążyła srogo”, a przecież „cała ziemia jest powieścią / Jego żywota”. Zredukowany do postaci węża, jaszczura, smoka, woła o zmiłowanie i przekonuje: „Są ślady, że mój duch o skrzydła prosi”.
Straszenie szatanem zdaje się dla niego drogą donikąd. „Bo nie ten, kto w piekło wierzy […], / Ale ten, przed którym pęka / Ten świat objęty ramiony, / Miłością serca skruszony, / Z tajemnic wyspowiadany / Jak nimfa… jasna i złota, / Ten tylko będzie wpisany / W ostatnie księgi żywota…”.
Świat poezji Słowackiego jest zasiedlony przez żywych i zmarłych. Pełno w nim najrozmaitszych duchów. Sam poeta w wierszu Testament mój pisze, że razem z duchami wybiera się w cień i marzy, by być po śmierci „sternikiem duchami napełnionej łodzi”. Słowacki śni lepszy świat i tęskni do niego, choćby to był jedynie świat duchów. Postaciom jego dramatów wydaje się oczywiste, że „Pan Bóg snami pisze / Naszą przeszłość i przyszłość”.
Nie brakuje w dramatach krytyki księży, pod którą podpisałby się i dzisiaj niejeden wierny: „A ksiądz księdzem być przestaje, / Bo już w Ducha nie wierzy… powiedz mu: Duch rośnie, / A on to wszystko weźmie za mowy przenośnie / I powie, że to w chłopie krew rozgrzana bryka”. Ale również tłum „przykuty” do tradycyjnych form pobożności nazwany jest gromadą leniwych mętów ducha, „Co ze krwi żyje – z łez ludu czerpie”.
Perłowe miasto
W dramacie Samuel Zborowski odnajdujemy poetycką wizję Nowego Jeruzalem, będącą romantycznym komentarzem do opisu wiecznego miasta w Apokalipsie św. Jana.
„Miasto żyjące pod Boskimi berły, / A bramy wszystkie stoją z jednej perły, / Pełno jest ulic złotem brukowanych, / A w fundamentach są drogie kamienie, / A miastu świecą tylko dusz płomienie”.
Według Słowackiego niebiańskie miasto trwa już teraz, „bez miejsca i czasu”. Nieraz prości pastuszkowie dostrzegą jego „mury i perłową bramę”. To miasto duchów, które jest zbudowane na fundamencie krwi ukrzyżowanych i pościnanych, zdobywa się mieczem pod narodowym sztandarem, wydziera się go niebiosom. Nie ma co czekać, aż Bóg da nam je w prezencie, gdyż królestwo Boże zdobywają jedynie gwałtownicy (por. Mt 11, 12). Nie jest ono darem łaski, lecz owocem walki. Królestwo Boże było od zawsze i jest również teraz na wyciągnięcie ręki. „Czasem lat tysiąc przetrwa poza mgłami / I znowu ze mgły cicho się pokaże, / Tęczą podparte, albo piorunami, / Albo się w słońca opromieni ramę”. Poeta wzywa do pospolitego ruszenia, by zdobyć to miasto.
Obraz kobiety obleczonej w słońce z dwunastego rozdziału Apokalipsy również zyskuje pod piórem poety nową, narodowowyzwoleńczą interpretację. Ta biblijna niewiasta to ubrana w słońce Polska w koronie z gwiazd, z księżycem pod stopami. Żadna inna kraina, tylko Polska, obfitowała przed wiekami w „największe czyny: / Wstrzymanie słońca, zgniecenie księżyca…”. A obecnie jest umęczona i poraniona, blada i wynędzniała. Tu od „szwedzkiej jakiejś czarnej szabli dziura”, a tu „od strzały czarnego Tatara, / Której ci ostrze dotąd w kościach siedzi. / Co? Może powiesz, że to listki puchu / Z pierzyny… którą ty sobie, leniuchu, / Posłałeś w trumnie?...”.
Te interpretacje miały wielki wpływ na późniejsze rozumienie opisów biblijnych jako historii umęczonej Polski, która przez swoją przelaną krew miała się wkrótce stać zbawicielką narodów. Tego typu wizje roztaczają niektórzy politycy, a nawet kaznodzieje, również w naszych czasach. To, czym jednak poeta porusza wyobraźnię czytelnika, może stać się herezją i trucizną w ustach kaznodziei.
Czy potrzebujemy dziś romantyzmu w literaturze i sztuce? Czy potrzebujemy poezji, marzeń i snów? Czy cywilizacja „szkiełka i oka” oraz szybki rozwój technologiczny nas nie odczłowieczają?
Przesłanie nadziei
Ponad dwa wieki temu, w zniewolonej Polsce, urodził się poeta, który potrafił poruszyć najbardziej intymne struny naszej tożsamości. A czego on sam pragnął? „Fantazją do gwiazd dostać się różanych, / Pięknością czynów dolecieć do Boga”. W pewnym okresie historii stał się duszą i sumieniem narodu. Pisał, „Że przez ojczyznę naszą… szło zbawienie”, bo tylko ona jedna mogła tę ziemię wziąć w ramiona i „umiłować – i oddać ją słońcem. / Ona… to jedna mogła – a nikt inny, / Bo była prosta – piękna – jak cud gminny / Niepokalana”. Czy należy mieć mu za złe, że wykorzystał i przekształcił znaczenie natchnionego tekstu biblijnego? Żadną miarą, gdyż nie tworzył nowej religii, lecz fikcję literacką, która miała obudzić tych, którzy przysnęli, myśląc, że nie żyją, która miała przypomnieć, że z realnym bólem trzeba się zmierzyć, a nie go znieczulać.
Mimo grozy i smutku, jakimi nasiąknięte są strofy poezji Słowackiego, mimo odmalowanych tam krwawych ran i trupów, którym nic już pomóc nie może, odnajduję w nich nadzieję. Podobnie jak Apokalipsa św. Jana, twórczość Juliusza Słowackiego niesie ze sobą przesłanie Ducha, który rośnie, a nie się umniejsza.
Gdy upadam na duchu i zamierzam wywiesić białą flagę, przypominam sobie kilka wersetów z testamentu Słowackiego:
Lecz zaklinam, niech żywi nie tracą nadziei
I przed narodem niosą oświaty kaganiec –
A kiedy trzeba, na śmierć idą po kolei,
Jak kamienie, przez Boga rzucane na szaniec!