Mamy apogeum zachorowań na Covid i kolejny, niecałkowity lockdown. Znowu powrócił temat dostępu do świątyń. „Wszystko zamknięte, tylko kościoły otwarte” – powtarza Donald Tusk i zastęp antyklerykalnych internautów. Często ten motyw kumuluje w sobie symbolicznie wszystkie pretensje wobec rządu Zjednoczonej Prawicy. Nie dość, że nie umieją walczyć z pandemią, to jeszcze kierują się ideologicznymi preferencjami.
Odpowiedziałem na te głosy, że nie widzę, aby ci niezadowoleni podnosili rwetes o to, że pozostawiono otwarte księgarnie. I tu, i tam strawa duchowa, tak mogą uważać nawet niektórzy niewierzący. Ale kiedy mój komentarz pojawił się na Facebooku, znajomy, wciąż bijący na alarm z powodu niedostatecznego zabezpieczania się przed pandemią, wybuchnął, że księgarnie też trzeba zamknąć, jak zresztą wszystko inne. Pewna pani, bliższa prawicy, ale rozemocjonowana, gdy przychodzi rozmawiać o pandemicznych restrykcjach, dalejże z kolei dowodzić, że w kościele ryzyko większe niż w księgarni, bo ludzie tam śpiewają.
Pisałem wiele razy, że będąc zwolennikiem obostrzeń jako zasady, uważam panikę za złego doradcę. Ale mniejsza już o jednostkową potyczkę na słowa, jak rozumiem „panikarze” twierdzą, że totalne zamknięcie to kwestia momentu, kilku tygodni, kiedy trzeba zacisnąć zęby i wszystko poświęcić. Pojawia się jednak pytanie, co potem, kiedy – załóżmy – liczba zakażeń zacznie się zmniejszać. Albo odwrotnie, kiedy na dłuższą metę, wobec kolejnych mutacji wirusa, pandemia potrwa pomimo szczepień w nieskończoność.
Kościół nie daje jasnych wytycznych. Potępia samobójców, ale przecież Jezus powiedział: „Kto chce zachować życie, straci je, a kto chce stracić życie, zachowa je”. Można to odnieść tylko do męczeństwa za wiarę, ale nie ma tu pewności. Jest pochwała przynajmniej ryzyka.
Covidowi rygoryści powiedzą, że nie chodzi tylko o ryzyko własne. Że gromadząc się, powiększamy zagrożenie innych, co więcej nie tylko tych, którzy się z nami gromadzą. Brzmi to przekonująco, ale przecież stopnia tego ryzyka, sprowadzanego na innych, nie da się zmierzyć. A czy – porównanie drastyczne, ale mnie przekonuje – jeśli decydowano się na tajne praktyki religijne w systemach opresyjnych wobec religii albo na tajne nauczanie podczas II wojny światowej, postępowano roztropnie czy nie? Czasem i wówczas ryzyko sprowadzano na innych, choćby w obliczu zbiorowej odpowiedzialności. Czy roztropne było zachęcanie do takiej konspiracji?
Powtórzę – poszczególni kapłani dają tu odpowiedzi własne, niewyprowadzane z żadnego artykułu Kodeksu prawa kanonicznego. Może i należy podporządkować wszystko przetrwaniu, ale i tak stajemy przed innymi dylematami. Można było na kilka miesięcy wyrzec się kontaktów ze starymi rodzicami, w imię ich i własnego bezpieczeństwa. Ale jeśli ten czas się przedłuża, co jest bardziej humanitarne? Bliskość czy separacja? A co jest bardziej zgodne z ludzką naturą?
Wielki aktor, dyrektor Teatru Narodowego Jan Englert powiedział ostatnio w wywiadzie dla Radia Dla Ciebie, że wybierając przetrwanie, wyrzekamy się duchowości. Mówił o dylemacie środowisk artystycznych. We własnym teatrze był zwolennikiem nieprzenoszenia wszystkich przedstawień do internetu, ale przynajmniej przygotowania niektórych na prawdziwą scenę, a więc prób pełnych ryzyka. Można twierdzić, że bez sztuki da się żyć jakiś czas, ale jak długo? A bez kościołów? Bez żywego kontaktu z przeistoczeniem, ale i bez wspólnoty wiernych, choćby szczątkowej?
Nie mam gotowych odpowiedzi. Życzę na Święta Wielkanocne, abyśmy wszyscy dostali jakiś znak pozwalający dobrze wybrać.