W Polsce temat repolonizacji mediów pojawił się jeszcze przed drugą turą wyborów prezydenckich. Na Węgrzech przeprowadzono podobną reformę?
– Nie, bo nie było rehungaryzacji mediów. Po prostu pewna grupa osób, zbliżona do władzy i znajdująca się w najbliższym kręgu politycznych powiązań, od 10 lat przejmuje rozmaite tytuły na wolnym rynku. Trzeba jednak zaznaczyć, że nie odbywa się to przy równoczesnym przejęciu kapitału zagranicznego.
Rozmawiamy po wydarzeniach z 22 lipca, kiedy zwolniono Szabolcsa Dulla, redaktora naczelnego portalu Index.hu, krytycznego wobec węgierskiego rządu. Wypowiedzenia złożyli też pozostali dziennikarze redakcji. W rezultacie przejęte zostało kolejne niezależne medium na Węgrzech.
– Portal dalej będzie istnieć, choć z jego łamów znikną na pewno tematy polityczne. Index to największy portal internetowy, coś jak Onet, Wirtualna Polska czy Interia. Jego odbiorcami byli nie tylko przeciwnicy Fideszu, ale też jego zwolennicy. Nie powiedziałbym, że był on jakoś mocno nacechowany politycznie, choć tak twierdziła obecna władza. Acz dziennikarze tego portalu mieli zakaz wstępu tak do parlamentu, jak i na konferencje ministrów, w tym premiera.
Zastosowano jednak całkiem sprytny mechanizm przejęcia, zresztą nie tylko w tym konkretnym przypadku. Początkowo zaproponowano reorganizację portalu Index.hu. Nieco później wybuchła pandemia koronawirusa, która jeszcze mocniej uderzyła w finanse portalu. Jeszcze przed pandemią portal nie uzyskiwał wpływów z reklam. Przyszłość była niepewna, co doprowadziło do interwencji właściciela tytułu, który chciał wprowadzić model mozaikowy, wpuszczając na łamy portalu głosy sprzeczne z linią redakcji.
– Obcinanie wpływów reklamowych to jedna z prostszych metod. Zwłaszcza na Węgrzech, gdzie państwo jest największym reklamodawcą. Jeśli jakieś media nie są przychylne rządowi, to najpierw odbiera się finansowanie z reklam, zakazuje się sprzedaży prenumeraty i przeprowadza szczegółowe kontrole poziomu sprzedaży. W przypadku mediów niesprzyjających rządowi ma miejsce publikacja informacji dotyczących czytelnictwa. Media prorządowe tego nie robią. W związku z tym dalszą decyzję o sprzedaniu tytułu opiera się na przesłankach ekonomicznych. Chociaż bardzo niesprawiedliwych, nie mamy bowiem punktu odniesienia.
Trzeba wspomnieć też o trudnych czasach mediów w każdym kraju. Pojawiają się ludzie, którzy posiadają duży kapitał i są w stanie przejąć dany tytuł. Tak było na przykład z „Mediaworks”, które kupiło „Népszabadság” i dokonało wrogiego przejęcia, zamykając tę gazetę.
Można powiedzieć wprost o ograniczaniu pluralizmu i uciszaniu mediów?
– Tak, ale odbywa się to na drodze autocenzury. To nie działa tak, że premier Viktor Orbán przychodzi i wyłącza światło w danej redakcji.
Ta autocenzura bierze się ze strachu czy pragmatyzmu?
– Zazwyczaj wypływa z jakichś obaw, choć z pragmatyzmu też. Nawet nie chodzi tutaj o obawę, że ktoś pójdzie do więzienia. Tylko o to, że dany tytuł zostanie po części zniszczony czy odkupiony. Przykładem takiego działania może być historia wspomnianej gazety „Népszabadság”. Zamknięto ją po tym, gdy poinformowała, że jeden z ministrów zbytnio zakolegował się z pewnym oligarchą i latał jego śmigłowcem. Z kolei portal „Origo” przestawiono na drugą stronę, gdy pojawiły się na nim informacje o wycieczkach jeszcze innego ministra, który jeździł za państwowe pieniądze do Londynu.
Nieprzychylnym rządowi mediom trudno jest utrzymać się na rynku? Takie tytuły nie mogą liczyć na wpływy z reklam. W ten sposób ogranicza się ich zasięg?
– Tego typu podmioty zaczynają się utrzymywać głównie z crowdfundingu. Nie powiedziałbym, że są one ograniczane. Raczej same się ograniczają. Jedna z gazet zawarła cichy pakt o nieagresji z Fideszem, dzięki czemu nadal istnieje i nie została wykupiona. Nastąpiły też zmiany w kodeksie karnym i krytykowanie rządu w obszarze walki z koronawirusem może być uznane za działalność, która od marca zaczęła być penalizowana na Węgrzech. Istnieje więc cały wachlarz sposobów, żeby wpływać na tego typu media, niekoniecznie je zamykając.
Na rynku funkcjonują portale 444.hu i Direkt36.hu, które są finansowane przez samych internautów, więc posiadają one pewien zakres niezależności. Jednak dziennikarzom tych mediów nie wolno wchodzić na konferencje premiera, mimo że raz w roku, przynajmniej w teorii, odpowiada on na pytania wszystkich redakcji. Powód ich zakazu jest prosty: są zbyt krytyczni wobec prowadzonej polityki rządu.
Skąd u premiera Orbána takie zainteresowanie mediami? Bez sprzyjających mediów nie da się wygrywać wyborów?
– Najlepiej było to widać w 2002 r., kiedy po przegranych wyborach parlamentarnych uznał, że przegrał je dlatego, że Fidesz nie miał po swojej stronie żadnych mediów. Wówczas postanowiono przygotować koncern medialny, zrzeszający media, które pozwolą informować o tym, co Fidesz będzie chciał robić. Kluczową postacią okazał się Lajos Simicska, który stworzył takie tytuły. Stały się one bardzo popularne w 2006 r. podczas protestów antyrządowych. Premierem wówczas był Ferenc Gyurcsány z lewicowo-liberalnej koalicji Węgierskiej Partii Socjalistycznej i Stowarzyszenia Wolnych Demokratów. Wówczas media prorządowe nie do końca informowały o tym, co policja robi na ulicach Budapesztu. Wszystkie transmisje zamieszek we wrześniu i październiku, zwłaszcza 23 października w 50. rocznicę powstania węgierskiego, przeprowadzili dziennikarze z proopozycyjnych mediów.
Taki cichy mechanizm przejmowania mediów związuje ręce? Nasuwa się też pewna analogia z Polską i sytuacją w Trybunale Konstytucyjnym. Sytuacja z wyborem nowych sędziów interesowała tylko nielicznych. Podobnie jest z mediami na Węgrzech?
– To prawda, nie wszyscy żyją tego typu polityką. Mówię tutaj o takim wymiarze polityki, który jest związany z wartościami, takimi jak sądownictwo, praworządność czy wolność mediów. Ten obszar interesuje głównie Budapeszt.
Minusy takiego budowania pluralizmu pokazała sytuacja, kiedy Simicska przeszedł do opozycji. Wówczas premier Orbán znalazł się w podobnej sytuacji jak w 2002 r., zostając bez mediów. Wyciągnął wtedy lekcję, że powinno budować się media z kimś, komu można bardziej zaufać. W praktyce oznacza to budowanie mediów, które są oparte na większej liczbie oligarchów, tak by nie dało się zmienić z dnia na dzień profilu prorządowego na antyrządowy. Właśnie taka strategia jest teraz realizowana. Z drugiej strony wolność prasy była jednym z fundamentów raportu Judith Sargentini, na temat naruszeń Traktatu o Unii Europejskiej przez Węgry. Na jego podstawie uruchomiono artykuł 7. Jednak później nic nie zrobiono w tym temacie. Myślę, że właśnie ta bierność mocno ośmiela węgierski rząd, by kontynuować taką a nie inną politykę, także w obszarze wolności czy pluralizmu mediów.