Zacznijmy od początku. Wiosną ubiegłego roku na Węgrzech nasilała się fala migrantów przekraczających granicę od strony Serbii. W grupie tej byli tak imigranci zarobkowi, jak i uchodźcy uciekający z terenów ogarniętych wojną – głównie z Syrii i Iraku. Od początku celem ich podróży była Austria bądź Niemcy, a Węgry stanowiły tylko kraj tranzytowy. Z czasem liczba osób nielegalnie przekraczających granicę wzrosła do nawet kilkunastu tysięcy osób dziennie. Trudno było przypuszczać, że premier Viktor Orbán nie weźmie spraw w swoje ręce i nie zaproponuje konkretnych rozwiązań. Tym bardziej że Dworzec Keleti w Budapeszcie na kilka tygodni zamienił się w obóz migrantów.
W jednym worku
Najbardziej spektakularnym krokiem było wybudowanie płotu na granicy z Serbią. Ma on długość 175 kilometrów i jest wysoki na cztery metry. Od końca sierpnia trwa budowa drugiej linii ogrodzenia, która jeszcze bardziej uszczelni granicę. Z dnia na dzień, w połowie września, liczba przekraczających granicę spadła z 12 tys. osób do 50. W kolejnych tygodniach podobne zasieki stanęły na granicy z Chorwacją. Kryzys migracyjny w zasadzie się zakończył. Co jakiś czas odbywały się unijne szczyty, na które premier Węgier jeździł z kolejnymi propozycjami. Po roku już wiemy, że ongiś zbyt radykalne, dzisiaj są jednym z priorytetów polityki Brukseli – dotowanie obozów dla migrantów w Afryce, porozumienie z Turcją, utworzenie wspólnej straży granicznej itd. Unia Europejska niejako dojrzała do jego propozycji. Jednak Orbán w swojej retoryce jest znów przed nią. Temu między innymi służyła wypowiedź o konieczności zebrania wszystkich migrantów na jakiejś wyspie u wybrzeży Afryki Północnej i przetrzymywanie ich pod bronią.
W kampanii przed referendum, które Zgromadzenie Narodowe przegłosowało na początku maja, rząd uparcie powtarzał, że wszyscy przekraczający węgierskie granice to imigranci ekonomiczni i terroryści. Uchodźców na Węgrzech nie ma w ogóle. Jednak prześledzenie danych Urzędu ds. Imigrantów wskazuje na to, że o azyl na Węgrzech ubiegają się osoby uciekające przed wojną. Kampania referendalna wszystkich wrzuciła jednak do jednego worka. Nie było w nim miejsca na refleksję nad potrzebującymi, a tylko traktowanie wszystkich jak potencjalne zagrożenie.
Referendum dotyczyło tzw. kwot migrantów, czyli mechanizmu relokacji imigrantów, który został przyjęty przez Radę Europejską przed rokiem. W jego efekcie Węgry miały zobowiązać się do przyjęcia 1294 osób. Premier Węgier jednak od początku zastrzegał, że Budapeszt tego nie uczyni. Jak argumentował Viktor Orbán, nikt nie ma prawa nikomu narzucać z kim ma żyć, a osoby, które miałyby osiedlić się na Węgrzech, budowałyby równoległe społeczeństwo, które docelowo wykorzeniłoby to węgierskie. Postanowiono zapytać obywateli o opinię. Sprawa już z prawnego punktu widzenia budziła wątpliwości, bowiem przedmiotem referendum ogólnokrajowego nie może być zobowiązanie międzynarodowe, ale Sąd Najwyższy oraz Konstytucyjny orzekły, że referendum można przeprowadzić.
Kampania strachu
W początkowej fazie kampanii najmocniej akcentowano prawo do suwerenności w Unii Europejskiej, w kolejnej zaś – zagrożenie, które niesie ze sobą masowa imigracja. Na trzy dni przed referendum, poinformowano, że przez Węgry przejechało czternastu terrorystów –sprawców zamachów w Paryżu i Brukseli. Co więcej, że plany tych zamachów były przygotowywane w Budapeszcie. Kampania wyborcza przerodziła się w kampanię strachu, w której minister obrony narodowej przejętym głosem mówił, że nie można wykluczyć zamachów w Budapeszcie. Dodatkowo wybuch bomby w stolicy Węgier na tydzień przed referendum podgrzał nastroje. W końcu, kiedy ostatnie dane dotyczące frekwencji jasno wskazywały, że referendum nie będzie ważne, w programie pierwszym węgierskiej telewizji pojawił się czerwony pasek, na którym napisano, że jeżeli referendum zakończy się po myśli imigrantów, to od strony Serbii ruszy ponowna fala migrantów, która przedostanie się na Węgry.
Komunikat ten zawierał w sobie jednak dwie sprzeczności. Po pierwsze, rząd zapewniał, że granica od południa jest szczelna. Służbę pełni tam straż graniczna, policja oraz wojsko, przy pomocy służb z krajów Grupy Wyszehradzkiej, w tym Polaków. Po drugie, nie wyjaśniono, co to znaczy, że referendum zakończy się po myśli imigrantów. Czy chodzi o to, że Węgrzy mieliby opowiedzieć się „za” mechanizmem relokacji, czy też o to, że próg frekwencyjny nie zostanie przekroczony, a tym samym referendum będzie nieważne i niewiążące?
Do urn poszło niespełna 44 proc. Węgrów, a odsetek oddających głos ważny przekroczył ledwie 41 proc. Już przed południem premier Węgier stwierdził, że frekwencja nie będzie miała znaczenia, a jeśli większość Węgrów opowie się przeciwko kwotom, rząd podejmie odpowiednie kroki prawne. Pytaniem było tylko czy na „nie” zagłosuje 96 czy więcej procent Węgrów. Ostatecznie było to 98,32 proc. Przegranym całej kampanii jest parlamentarna opozycja, która nawoływała albo do absencji wyborczej, albo też do głosowania „za” kwotami, które miało być też interpretowane jako „tak” dla Unii Europejskiej.
Trzech zwycięzców
Zwycięzców jest trzech – rządząca koalicja Fidesz–KDNP (Chrześcijańsko-Demokratyczna Partia Ludowa) i premier Viktor Orbán, partia Jobbik oraz Partia Pieska o Dwóch Ogonkach. Zacznijmy w kolejności. Podczas wieczoru wyborczego premier Węgier ani razu nie nawiązał do frekwencji i nieważności referendum. Orbán powiedział, że jeszcze żaden rząd nie miał tak wysokiej legitymacji społecznej – 3,3 mln obywateli, którzy zagłosowali na „nie”, czyli odrzuciło kwoty, a zatem zagłosowało po myśli rządu. Na określenie tej liczby, szef frakcji parlamentarnej koalicyjnego KDNP używał terminu „wystarczającej frekwencji”. Sam premier od razu zapowiedział także zmianę konstytucji. Szósta ustawa zmieniająca, przedłożona już parlamentowi, ma wykluczyć możliwość stosowania mechanizmów odgórnie lokujących osoby o innym obywatelstwie niż węgierskie. A zatem premier dokonuje zmiany, jakiej chciał od początku.
W tym miejscu odzywa się Gábor Vona, lider Jobbiku, który twierdzi, że jego ugrupowanie już w ubiegłym roku postulowało podobne zmiany w konstytucji. Wzywa także premiera Orbána do dymisji, ponieważ przegrał on referendum i sprzeniewierzył 16 mln euro, jakie zainwestowano w kampanię wyborczą. Warto odnotować, że 3,3 mln głosów to tyle, ile w czasie wyborów parlamentarnych w 2014 r. zdobyły koalicja Fidesz–KDNP oraz partia Jobbik razem. Oznacza to, że nie udaje się im pozyskać szerszej bazy wyborczej. Vona uważa, że de facto i tak wyszło na jego, a proponowaną zmianę w konstytucji zamierza poprzeć.
Trzecim i najciekawszym zwycięzcą jest wspomniana Partia Pieska o Dwóch Ogonkach (MKKP). Twór happeningowy, na którego czele stoi Gergely Kovács. To właśnie oni zorganizowali kontrkampanię wyborczą, która zalała Węgry. Na ulicach miast pojawiły się plakaty i wlepki z prześmiewczymi pytaniami, np. „Czy wiesz, że w Syrii trwa wojna”, „Czy wiesz, że w ciągu swojego życia przeciętny Węgier częściej widzi ufo niż imigranta”, które puentowało zdanie: „Na głupie pytanie, głupia odpowiedź – głosuj nieważnie”. MKKP jako jedyna organizacja nawoływała do wzięcia udziału w referendum, ale oddania nieważnego głosu. To się udało. Prawie 300 tys. kart do głosowania było nieważnych, to stanowi ponad 6 proc. ogółu. A oddanie nieważnego głosu było 2 października bardzo trudne. Narodowe Biuro Wyborcze uznało bowiem, że jeżeli zaznaczymy na karcie wyborczej odpowiedź „tak” i „nie” to głos, który w Polsce uznajemy za nieważny, na Węgrzech liczony było jako ważny, oddany na „nie”. Wyborcy musieli zatem fizycznie zniszczyć kartę wyborczą, internet obiegły zatem zdjęcia podartych, porysowanych, a także nadgryzionych kart. Nazajutrz po podaniu wyników prawie ze wszystkich okręgów wyborczych Kovács zadeklarował, że MKKP wystartuje w wyborach parlamentarnych, które odbędą się nad Dunajem w 2018 r.
Trzech zwycięzców i przesądzony wynik. Najwięcej zyskało MKKP, które na dobre przebiło się do mediów. Wielu wyborców może upatrywać w tym ugrupowaniu wyraziciela głosu sprzeciwu wobec obecnej sceny politycznej. Jednak specyfika ordynacji wyborczej, marginalizuje podobne byty. Dla Jobbiku to status quo, zaś sam premier może tylko zyskać. Zmiana narracji w Brukseli sprzyja jego postulatom. Żadnych kwot nie będzie. Sprawę w każdym rozdaniu wygrał Viktor Orbán, pytanie czy nie można było tego dokonać mniejszym kosztem publicznych środków. Można było. Ale po co.
Dominik Héjj
Politolog, redaktor naczelny portalu www.kropka.hu poświęconego węgierskiej polityce.