W stolicy protestuje kilkanaście tysięcy osób, w innych miastach (dużo mniejszych od Budapesztu) – po kilkaset. Nad Balatonem jest niespokojnie od prawie dwóch miesięcy.
Węgierski parlament uchwalił zmiany w kodeksie pracy dotyczące godzin nadliczbowych. Chodzi o to, że liczba dopuszczalnych w roku nadgodzin zwiększyła się z 250 do 400, a na ich rozliczenie pracodawca ma już nie rok, a trzy lata. Co więcej, na 250 godzin nadliczbowych, czyli na 30 dni roboczych, pracownik będzie musiał się zgodzić; pozostałe 150 godzin, a więc 19 dni roboczych, jest dobrowolne.
Związki zawodowe obawiają się jednak, że dobrowolność to fikcja, bo pracownicy będą decydowali pod naciskiem, np. możliwości nieprzedłużenia umowy. No i jeszcze jedno: rząd nie jest żadnym gwarantem sprawiedliwego rozliczenia godzin nadliczbowych.
Plan dwunastoletni
Zwiększenie elastyczności rozliczania pracy ma według wnioskodawców podnieść konkurencyjność węgierskiej gospodarki. Warto pamiętać, że zgodnie z planem z ubiegłego roku, który przedstawił w exposé Viktor Orbán, pozostanie on premierem do 2030 r. Zaproponował wówczas „plan dwunastoletni”, zgodnie z którym Węgry mają znaleźć się w pierwszej dziesiątce najbardziej konkurencyjnych krajów na świecie. Dziś na 137 sklasyfikowanych państw zajmują 60. miejsce – musiały awansować więc o 50 oczek, a sama gospodarka musiałaby być tak samo (bądź nawet bardziej) konkurencyjna jak gospodarka Szwajcarii, Stanów Zjednoczonych, Singapuru, Holandii, Niemiec, Hongkongu, Szwecji, Wielkiej Brytanii, Japonii czy Finlandii. Drugim wskaźnikiem jest ranking państw europejskich, w których chciałoby się mieszkać – tu także Węgry mają znaleźć się w czołówce.
Nowe prawo obowiązuje od początku tego roku. Ma być odpowiedzią na potrzeby rynku pracy, w tym zmieniającą się koniunkturę. Podobne metody były wprowadzanie w innych krajach w czasie kryzysu finansowego. Nie ma wątpliwości, że zmiany w prawie pracy dostosowane są do największej gałęzi gospodarki, czyli przemysłu motoryzacyjnego. Cykle produkcji samochodów odbywają się właśnie w ujęciu trzyletnim.
Największa montownia samochodów
Rynek zdominowany jest przez niemieckie koncerny motoryzacyjne. Na Węgrzech fabryki mają Audi, Mercedes i Opel, a budowę nowej zapowiedziało kilka miesięcy temu BMW. Ma być to inwestycja o wartości 1 mld euro. Koncern z Bawarii poszukuje nowych rynków, m.in. z obawy o skutki brexitu (BMW ma w Wielkiej Brytanii trzy fabryki, ale głośno mówi się o zmniejszeniu produkcji bądź nawet zamknięciu któregoś z zakładów).
Węgry są jedną z największych montowni samochodów w Europie. Kiedy 24 stycznia rano stanęła fabryka Audi, skutki trwającego prawie 160 godzin strajku odczuwano tak w fabryce w Bratysławie, jak i głównych zakładach w Ingolstadt. Politycy koalicji rządzącej już mówią o tym, że trwający prawie tydzień przestój odbije się na gospodarce. Węgierskie PKB jest bardzo silnie uzależnione od bezpośrednich inwestycji zagranicznych – w 2017 r. inwestycje zagraniczne odpowiadały za 67 proc. węgierskiego PKB. W tym samym roku utworzono, w ramach 96 projektów inwestycyjnych, 17 tys. nowych miejsc pracy, a zainwestowany kapitał sięgnął 3,5 mld euro.
Tak ścisłe powiązanie z zagranicznym kapitałem ma poważne konsekwencje, bo stabilność ekonomiczna Węgier w dużej mierze ponownie zależy od międzynarodowych graczy. To istotnie szczególnie teraz, kiedy ekonomiści wieszczą widmo kolejnego kryzysu ekonomicznego. Dość powiedzieć, że w 2008 r. i latach kolejnych poprzedni kryzys w dotkliwy sposób uderzył w Węgry. W 2010 r. bezrobocie przekraczało 11 proc., a płace realne były niższe od tych z… 1990 r. Węgierskiej gospodarce udało się de facto wyjść z kryzysu dopiero przed trzema laty.
Narodowy Mercedes
Z polskiej perspektywy wydaje się wręcz nieprawdopodobne. Nad Wisłą bowiem Węgry są postrzegane jako kraj, który – mówiąc dosadnie – „pokazał międzynarodowym podmiotom, gdzie ich miejsce”, gdy po 2010 r. wprowadzał kolejne podatki wymierzone czy to w sektor bankowy, czy energetyczny, czy hipermarkety. Na przestrzeni lat wszystko jednak się wyciszyło. Dziś ponownie prywatyzuje się skupione wcześniej banki, a wszystko na mocy porozumienia z Europejskim Bankiem Odbudowy i Rozwoju. Podatek od hipermarketów, zwany podatkiem Tesco (od tego, że największym płatnikiem miała być brytyjska sieć spożywcza), to dzisiaj zaledwie podatek ryczałtowy dla wszystkich, także węgierskich sklepów.
Już od kilku lat na Węgrzech „narodowe” jest zastępowane tym, co „międzynarodowe”. Szczególnie widać to po projekcie „narodowej produkcji autobusów”. Od samego początku, czyli od 2016 r, narodowe, węgierskie autobusy produkuje… Mercedes.
Bezrobocie na Węgrzech nieco przekracza 3 proc. Niższe będzie praktycznie nieosiągalne. Na tamtejszym rynku pracy mamy do czynienia z chronicznym niedoborem pracowników. Według danych KSH (to węgierski odpowiednik GUS-u) z końca listopada na rynku brakuje od 150 do 200 tys. pracowników. Co ciekawe, pomiędzy podaniem tych danych a deklaracją BMW o budowie nowej fabryki i w końcu projektem „ustawy niewolniczej” występuje ciekawa korelacja – wszystko miało miejsce w bardzo krótkim czasie.
Kosztem pracowników
Z Węgier masowo wyjeżdżają młodzi ludzie, głównie do Wielkiej Brytanii (na przekór widma brexitu), ale także do Niemiec i Austrii. Jednocześnie antyimigracyjna polityka sprawiła, że rząd sam sobie związał ręce w sprawie migrantów, którzy mogliby ewentualnie zasilić rynek pracy.
Państwo węgierskie zachowuje się jak dysponent siły roboczej. Prowadzi politykę zachęcania do inwestowania na Węgrzech, traktując kraj jako wielkie przedsiębiorstwo, które składa ofertę zagranicznym podmiotom, by te weszły na Węgry. Państwo zapewnia wszelkie zaplecze niezbędne do uruchomienia działalności – od ulg podatkowych, przez drogi dojazdowe, czasem nawet remont lotniska, po zapewnienie pracowników. Jednocześnie uproszczono prowadzenie działalności gospodarczej. Firmę na Węgrzech założy się w tydzień, podobnie zresztą jest w Słowenii. Dla porównania, według danych Banku Światowego, w Polsce firmę zakłada się… 37 dni.
Oczywiście zabieganie o inwestycje zagraniczne, by pozyskiwać środki finansowe na rozwój kraju, nie jest złe. Jednak państwo od lat systematycznie ogranicza prawa związków zawodowych, w tym ochronę praw pracowniczych. Jednym z głównych elementów jest tutaj ograniczanie prawa do strajku. Czyniono to systematycznie od 2010 r. Kosztem pracowników zabezpieczono interesy pracodawców, dążąc do minimalizacji ewentualnych skutków akcji strajkowych. W jednym z artykułów zapisano, że w czasie strajku ma zostać utrzymany 66-procentowy poziom świadczenia usług. Dotyczy to usług publicznych, dostawców wody czy energii. W przypadku transportu procenty wskazywane są bardzo konkretnie. W przypadku strajku na drogi i tory musiałoby wyjechać dwie trzecie autobusów i pociągów. Co ciekawe, czasem i bez akcji protestacyjnych, ale za to w trudnych warunkach atmosferycznych, po kraju jeździ mniej środków transportu.
Pod jedną flagą
W zaistniałej sytuacji po latach pozostawania w cieniu mamy do czynienia z absolutnie niespotykanym zjednoczeniem partii opozycyjnych. Przedstawiciele wszystkich środowisk – tak parlamentarnych, jak i pozostających poza nim – zdecydowali, że zachowują co prawda własne barwy partyjne, jednak łączy ich wspólna flaga.
Co więcej, sojusz Jobbiku i socjalistów zyskuje przychylność elektoratu. Partie oficjalnie wciąż nie tworzą wspólnej listy, chociaż tego domagają się wyborcy. Współpraca tak szerokiego gremium sprawia pewne kłopoty. Z jednej strony potrzebna jest bowiem jedność, z drugiej zaś pomiędzy sojusznikami występują przecież ogromne różnice programowe czy ideologicznie, które w jakiś sposób trzeba przecież artykułować. Jak? Jak na razie nie ma na to pomysłu. Jedynym jest wspólny sprzeciw wobec tzw. ustawy niewolniczej, w myśl zasady: „potem się zobaczy”.
Pierwszym testem tej „prawdziwej jedności” będą majowe wybory do Parlamentu Europejskiego.
Referendum i rozmowy
Wycofanie się z ustawy o nadgodzinach jest nierealne. Widać było to już po tym, gdy prezydent János Áder tuż przed świętami Bożego Narodzenia podpisał nowe prawo.
Są dwa możliwe wyjścia z sytuacji. Pierwszym jest wprowadzanie lokalnych inicjatyw zmierzających do niestosowania nowego prawa o nadgodzinach, jak indywidualne negocjacje związków zawodowych z pracodawcami albo też uchwały organów samorządowych, które deklarują, że miejskie spółki nie będą stosowały nowego systemu nadgodzin. Takie działania podjęto już w Szeged i Szombathely. Druga możliwość to referendum. Według węgierskiej konstytucji jeśli pod inicjatywą referendalną podpisze się 200 tys. osób, to takie referendum trzeba zorganizować. Rzecz jasna należy do tego spełnić wymogi formalne, ale przykłady przywrócenia handlu w niedziele, a także wycofania się z chęci organizacji w Budapeszcie igrzysk olimpijskich w 2024 r., pokazują, że są to metody skuteczne. Już sam fakt deklaracji, że brakuje jedynie daty referendum, sprawił, że rząd z rozwiązań się wycofał.
Trudno ferować, jak sprawa się zakończy. Inicjatywa strajku generalnego, który zatrzyma Węgry, odchodzi jednak w zapomnienie. Nie ma żadnych narzędzi, by państwo stanęło. Stąd tak mocno stawia się na lokalne strajki, jak w Audi. Grupami zawodowymi mówiącymi o strajku są także nauczyciele i dentyści. Pewne jest jedno: na Węgrzech są to wydarzenia bez precedensu.
Wobec protestujących rząd przyjął jedną strategię – przekonuje, że protesty organizuje George Soros. O tym miliarderze węgierskiego pochodzenia można powiedzieć, że to najbardziej znienawidzona osoba na Węgrzech, ucieleśnienie wszystkiego, co najgorsze – w sprawie polityki migracyjnej, w Brukseli, a nawet na całym świecie. Jak dotąd nikt jednak w żaden sposób nie odniósł się do obaw pracowników i związków zawodowych. Nic więc dziwnego, że większość Węgrów nowe prawo wciąż odrzuca.
---------
Dominik Héjj
Politolog, redaktor naczelny portalu www.kropka.hu poświęconego węgierskiej polityce