Rafał Trzaskowski zapowiedział tworzenie ruchu Nowej Solidarności. Od razu zaprotestowało kilku działaczy dawnego związku o tej nazwie, dziś związanych z prawicą. Ich zdaniem nie ma on do tej nazwy prawa. Ale po kolei.
Po przegranej stronie trwają burzliwe obrachunki. Zaczynając od celebrytów, pisarka Maria Nurowska chce opluć Szymona Hołownię (bo powinien mocniej poprzeć, a najlepiej wcale nie startować). Aktorka Krystyna Janda straciła wspólny język „z tym narodem”, a uczony Tadeusz Gadacz pisze coś o winie „Kurskiego i wiejskich buraków” i wybiera się na emigrację wewnętrzną. W internecie fruwają obelgi pod adresem starszej i gorzej wykształconej części Polaków, a wielu serio rozważa bojkot Podkarpacia albo niekupowanie towarów wytworzonych przez polskich rolników.
Nie twierdzę, że po prawej stronie nie ma buty i agresji, ale po pierwsze badania bardzo lewicowego Michała Bilewicza wykazały, że liberałowie mają większy kłopot z tolerowaniem ludzi o odmiennych poglądach, a ponadto takie drgawki strony przegranej zawsze bywają gwałtowniejsze. Na dokładkę mamy do czynienia z elitami lub ludźmi uważającymi się za elity, stąd ton permanentnej wyższości, której nie równoważy przeświadczenie prawicowego ludu, że tylko on jest prawdziwie polski i patriotyczny.
Politycy opozycji są ostrożniejsi (ktoś uznał nawet, że przegrali właśnie przez owych wiecznie obwieszczających swoją wyższość celebrytów). Ale góra Platformy też usilnie usiłuje przerzucić winę na wszystkich poza sobą. Wciąż nie wiadomo (w momencie kiedy to piszę), czy Koalicja Obywatelska, więc tak naprawdę Platforma, nie pójdzie drogą bardziej energicznego podważania legalności wyborów. Na tym tle wypowiedzi głównego zainteresowanego, czyli Rafała Trzaskowskiego, są nawet wyważone i spokojne.
A jednak jego wizja rozpoczęcia wszystkiego od nowa – w formie ruchu, nie partii – to utopia. Ruchy tworzą się samorzutnie, w związku z różnymi sprawami, i akurat Polacy nie mają do nich dobrej ręki. Ruch poświęcony przeświadczeniu, że PiS nie ma prawa rządzić, nie utrzyma się przez trzy lata. Otoczka szybko opadnie i pozostaną nagie struktury partyjne, zmuszone aby coś wymyślić, ale pod prawdziwym szyldem. To samo grozi zresztą także Szymonowi Hołowni, nawet jeśli dziś jest bardziej obywatelski.
Osobną sprawą jest ta nieszczęsna „nowa Solidarność”. Faktycznie wygląda to trochę na przebierankę. Istnieje związek o tej nazwie, całkiem po drugiej stronie, a liberałowie wokół Trzaskowskiego są solidarystami od niedawna. On sam idzie trochę drogą Donalda Tuska. To Tusk próbował tworzyć taką iluzję przed rokiem, zwłaszcza 4 czerwca 2019 r. I choć znalazł kilka tematów, z obroną samorządów przed pisowskim centralizmem na czele, szybko dał sobie spokój.
Wywieszenie takiego sztandaru grozi wzmocnieniem przekonania tych wszystkich sfrustrowanych, celebrytów i zwykłych ludzi, którzy tworzą przecież prawie połowę Polaków aktywnych, że mamy do czynienia z godnościowym starciem ducha wolności z pełzającym autorytaryzmem. PiS ma na sumieniu paskudne rozpychanie się łokciami, ale nie jest reżimem Jaruzelskiego. Budowanie atrapy, skrzykiwanie kolejnej historycznej rekonstrukcji grozi najpierw papierowymi uchwałami i aktami wzmożenia, a potem poczuciem rozczarowania, że Polacy znów się w swojej masie nie ruszyli.
Trzeba chyba szukać innych podniet, a wystrzegać się kostiumów grożących śmiesznością. Zwłaszcza kiedy pisowcy też lubią się przebierać za „Solidarność”, choć skądinąd obie strony wiele jej przesłań zagubiły. Ale kimże ja jestem, żeby doradzać Trzaskowskiemu?