W internecie natknąłem się na komentarz, w którym ktoś napisał, że obozy to miejsca, w których uchodźcy mogą znienawidzić Europę. Zgodziłby się Pan z takim stwierdzeniem?
– Nie zdecydowałbym się na taki wniosek. Rzeczywistość jest bardziej złożona. Punkt odniesienia przybyszów do Europy trafiających do wspomnianych obozów leży bardzo nisko. Wielu z nich to osoby, które uciekają przed bezpośrednim zagrożeniem utraty życia. Pomimo wszystkich przeciwności i zła, z jakim się spotykają w obozach, Europa jest jednak dla nich kontynentem nadziei. Tutaj są relatywnie bezpieczni, dlatego pomimo cierpienia i frustracji wynikającej z niegodnych warunków życia w obozach są w stanie zaakceptować dużo.
Na pewno powszechnym problemem w obozach jest depresja i stany depresyjne, w które popada wielu z nich. Nie leczą swoich traum wywodzących się jeszcze z krajów ojczystych, z drugiej strony traumatyzują się na nowo, żyjąc w bardzo trudnych warunkach. System azylowy lub jego rzeczywisty brak jest bardzo dużym problemem.
Te traumy wynikają z sytuacji niepewności?
– Jeżdżąc do obozu Moria, doszedłem do wniosku, że najgorszy w losie ludzkim jest moment, kiedy nie można mieć na niego wpływu. Najtrudniejsze w byciu uchodźcą czy migrantem jest to, że traci się możliwość wpływu na swoje życie. W warunkach całkowitej niepewności, w obcym kraju, jest się wtłoczonym w bezduszną procedurę azylową, od której zależy dalsza przyszłość. W przeciwieństwie do tych osób każdego dnia mamy tysiące możliwości i wyborów. Możemy zdecydować, jak będziemy realnie zmieniać i wpływać na swoje życie.
Osoba z doświadczeniem uchodźczym czy migrant jest skazany na oczekiwanie i na decyzję mitycznego urzędnika azylowego, który decyduje o losie człowieka na podstawie kilku rozmów. Do momentu uzyskania urzędniczej decyzji jest się zawieszonym w całkowitej nicości. W Grecji ten system jest całkowicie niewydolny. W naszym najbliższym otoczeniu mamy przypadki osób, które poznaliśmy pod koniec 2017 r. na Lesbos, a ich pierwszy wywiad został wyznaczony na 2021 r., czyli przez cztery lata czekają tylko po to, by spotkał się z nimi urzędnik. Do tego momentu są wspierani przez ONZ i inne organizacje, dostają kilkadziesiąt euro miesięcznie, żyją w przejściowych obozach lub wynajmują pokoje z innymi osobami. Bliska nam osoba, z bardzo przykrą historią swojego życia, mieszka obecnie w malutkim pokoiku z siedmioma innymi lokatorami. Siedem dorosłych osób w małym pomieszczeniu, bez pracy, bez żadnego statusu społecznego, w oczekiwaniu na wywiad, który odbędzie się za kilka lat. To właśnie traumatyzuje i niszczy psychicznie. Myślę, że jest to całkowicie nieludzkie.
Uchodźcy w Morii mogą liczyć na wsparcie psychologa?
– To jeden z bardzo realnych problemów. Zdecydowanie brakuje tam opieki psychologicznej. Przy pierwszej naszej wizycie na Lesbos, przy obozie Moria pracował tylko jeden psycholog na ponad 8 tys. potrzebujących osób. Nie mam konkretnej wiedzy, jak w tej chwili wygląda sytuacja, jednak na pewno psychologów wciąż jest i niestety będzie za mało.
Nie jest to jedyny problem. Dużo słyszy się o ostatnich wydarzeniach na wyspie Lesbos. Osoby przebywające w obozie buntują się przeciwko warunkom, w których są zmuszone żyć.
– Fundamentalnym problemem obozu Moria jest jego całkowite przeludnienie. Jest tam po prostu za dużo ludzi, jak na możliwości tego miejsca. Może on pomieścić maksymalnie 3 tys. osób, a w tej chwili przebywa w nim około 13 tys. dorosłych, niepełnoletnich i dzieci, z czego 8 tys. żyje w samym obozie, a pozostałe 5 tys. w namiotach, które rozkładają poza terenem obozu, w tzw. gaju oliwnym.
Istotnym problemem jest infrastruktura. Ludzie codziennie stoją w gigantycznych, kilkugodzinnych kolejkach tylko po to, żeby dostać skromny posiłek. Problemem jest dostęp do sanitariatów, a trzeba pamiętać, że mówimy o ludziach, którzy wywodzą się z kultur, w których bardzo dba się o higienę osobistą. Często nie ma prądu. Brakuje opieki medycznej, wspomnianych psychologów.
Co do tych zamieszek, to można sobie je łatwo wyobrazić. W tych długich kolejkach po jedzenie, wodę czy do toalety stoją ludzie z różnych krajów i kultur. To normalne, że dochodzi do tarć i sporów. Wybuchy agresji spowodowane są przez to, że na zbyt małej przestrzeni, w niegodnych warunkach, stłoczyliśmy zbyt wielu ludzi. Do tego trzeba uwzględnić sytuację permanentnego stresu, który związany jest z niepewnością przyszłości.
Ta niepewnośc dotyka też dzieci…
– Jest to bardzo przykre, gdy widzi się samotne dzieci w obozie lub jego pobliżu. Proszę sobie wyobrazić, jakie niesie to zagrożenie dla tych młodych ludzi. Ich codzienność polega na przetrwaniu w bardzo trudnych warunkach. Dla mnie nie było to bez znaczenia.
Podczas pierwszego wyjazdu na Lesbos było dużo małych dzieci z Syrii. Organizowaliśmy dla nich proste zajęcia sportowe. Dotknął mnie ich widok i świadomość tego, jak trudny będzie ich los, jak może wyglądać ich życie. To były piękne twarze, które patrzyły na nas z ufnością i zaciekawieniem. Organizowaliśmy zajęcia, by choć na chwilę wyrwać je z tej rzeczywistości, w której muszą funkcjonować. Poznaliśmy wtedy też samotnego, młodego artystę z Afganistanu, 15-letniego Hameda. Jest bardzo dojrzały, mimo młodego wieku. Pewnie ta dojrzałość wynika z jego losu, życia bez rodziców. Ma ogromny talent artystyczny. Rysuje, maluje, choć chce być filmowcem. Kilka dni temu przesłał nam informację, że jego film, który nakręcił na wyspie, po raz pierwszy trafił na festiwal filmów dokumentalnych. Ma trochę szczęścia. Grecy otoczyli go opieką i zapewniają edukację. Kontakt z nim był niesamowitym przeżyciem. Gdy jechaliśmy na wyspę Lesbos, mieliśmy gdzieś z tyłu głowy obraz, który kodowany jest w mediach, że uchodźcy to jakaś „czarna masa”, która nam zagraża. Poznanie takiego młodego człowieka było czymś zupełnie innym. Chcieliśmy go stamtąd wyrwać. Szukaliśmy jakiegoś rozwiązania, żeby go ściągnąć do Polski i mu pomóc, ale się nie udało.
Trzy lata temu zdecydował się Pan, by na Lesbos pojechać z rodziną. Dlaczego?
– Motywacja była wieloraka. Z jednej strony wynikała z przepracowanych historii, które wcześniej poznałem i czułem, że mamy do czynienia z jakimś historycznym momentem i trzeba coś zrobić. W tym przypadku pojechać i działać. Nie chcieliśmy przypatrywać się biernie tragedii, która dzieje się tak relatywnie blisko.
Decyzja o wyjeździe była też związana z niezgodą na postawę naszego społeczeństwa. W momencie kiedy wystąpił kryzys migracyjny, nie potrafiliśmy jako Polacy przyjąć właściwej postawy, która byłaby zgodna z humanitarnymi wartościami, a tym bardziej tymi religijnymi. Nie potrafiliśmy tego zrozumieć. Była to forma zajęcia jakiegoś stanowiska. Nie zgadzaliśmy się z tym, co nam wówczas mówiono, że uchodźcy nam zagrażają, że przenoszą choroby czy czyhają na nasze życie. Pojechaliśmy tam, żeby im pomagać i pokazać, że to, co się o nich mówi, niekoniecznie jest prawdą.
Czuliście się bezpiecznie?
– Nigdy nie czuliśmy się zagrożeni. Otaczała nas powszechna życzliwość ze strony spotykanych osób. W trudnych warunkach, z jakimi borykają się osoby z doświadczeniem uchodźczym czy migranci, w tej społeczności obowiązują te same zasady co w każdej zbiorowości ludzkiej. Jest miejsce na uśmiech, proste gesty, wzajemną otwartość. Oczywiście nie chciałbym tworzyć „cukierkowego” obrazu, bo byłby on niezgodny z rzeczywistością. W obozach znajdują się ludzie z doświadczeniem wojennym, straumatyzowani, wywodzący się z różnych środowisk i kultur. Samo z siebie generuje to już wspomniane niepokoje czy przypadki agresji.
Co dają Waszej rodzinie te wyjazdy?
– Cementują nas, zbliżają do siebie. Oprócz tego są ważne dla naszych dzieci, bo uczą je wrażliwości, otwartości i szerszego spojrzenia na świat. Myślę, że kiedyś doświadczenia z Lesbos wrócą do nich i będą stanowiły wartość w ich życiu.
Każdego roku wraca Pan na Lesbos. Dlaczego?
– Czynników, dla których się tam wraca, jest dużo. Na pewno jednym z nich jest kontakt z wszechogarniającą nędzą losu ludzkiego. Ten kontakt jest wstrząsający i powoduje, że trudno jest wrócić do swojej rzeczywistości i nie robić nic. Wraca się na Lesbos, by chociaż na chwilę pomóc tym ludziom i z nimi być. W jakimś sensie wynika to również z przeświadczenia, że dopóki możemy tam jeździć, to powinniśmy to robić. To jest jakiś trudny do sprecyzowania moralny nakaz.
Trzeba wyjechać na Lesbos, by móc zmieniać rzeczywistość w kwestii tzw. kryzysu migracyjnego?
– Wyjazd na Lesbos zdecydowanie pomaga być efektywnym w działaniach zmierzających do zmiany tej rzeczywistości. Uwiarygadnia, pomaga zrozumieć lepiej rzeczywistą sytuację. W Polsce jest to bardzo trudny temat. W taki czy inny sposób daliśmy sobie wdrukować postawy ksenofobiczne, w ramach których obcy to potencjalne niebezpieczeństwo. Używamy zdehumanizowanego pojęcia uchodźcy i zapomnieliśmy, że za każdym takim pojęciem czy liczbą kryje się konkretny człowiek z jego emocjami, potrzebami i marzeniami.
Chodzi o to, by dostrzec w uchodźcy twarz człowieka.
– Trzeba uwrażliwiać na człowieka. To jest piekielnie trudne i frustrujące. Widzimy, chociażby na przykładzie naszych bliższych i dalszych znajomych, jak trudno jest oderwać się od tej kodowanej wizji tego, że to są „jacyś” obcy, którzy nie wiadomo po co przyjeżdżają do Europy. Trzeba tłumaczyć, dlaczego ludzie zmuszeni są, by opuszczać swoje ojczyzny. Trzeba próbować pokazywać jednostki i ich historie. Nikt nie wybiera sobie urodzenia na wsi w Afganistanie. Tak się po prostu dzieje. Ten człowiek nie jest temu winny, a tym bardziej nie jest winny tego, że w jego kraju toczy się wojna i codziennie wybuchają bomby. Zwykły obywatel w krajach targanych konfliktami ma mały wpływ na sytuację, ale ponosi jej wszystkie konsekwencje. Jakkolwiek banalnie to brzmi, trzeba pamiętać, że my też mieliśmy swoją skomplikowaną historię i nam też pomagano.
Postawa zamknięcia się na innych związana jest z kryzysem solidarności?
– Być może jest to jakiś rodzaj kryzysu solidarności, choć to duże słowo, które w dzisiejszej Polsce nie wiadomo co za sobą kryje. W codziennym pędzie brakuje nam empatii. W mojej opinii jesteśmy bogatym krajem, który chce być jeszcze bogatszy. W tej gonitwie za dobrostanem jest bardzo mało czasu na myślenie o innych. Zawężają się nasze horyzonty. Jesteśmy wpatrzeni w telefony. Czytamy tylko nagłówki informacji, w których abyśmy „kliknęli”, napisane jest coś dramatycznego i najczęściej stygmatyzującego. W nagłówku wiadomości internetowej nie znajdziemy informacji, że kilkanaście tysięcy ludzi szukających pokoju w Europie żyje w zgodzie i z dużą pokorą znosi trudy obozowego życia. News będzie zawsze dotyczył granicznej mniejszości, która zrobi w danym momencie coś złego i spektakularnego.
W części społeczeństwa zamknięcie związane jest też na pewno z lękiem o pracę czy bezpieczeństwo socjalne. Lęk ten jest bardzo skutecznie podsycany i wykorzystywany przez polityków, którzy z bezbronnych ludzi pukających o pomoc do Europy uczynili narzędzie do wywierania wpływu.
Co zmienia taki wyjazd i spotkanie z uchodźcami?
– Zmienia sposób patrzenia na świat, na codzienność i ocenę tego wszystkiego, co się dzieje wokół nas. To w jakimś sensie rozwija człowieka. Kontakt z ludźmi jest zawsze ciekawy i czegoś uczy. Wyleczyłem się ze swojego osobistego rasizmu. Takiego poczucia, że jestem inny, czyli lepszy. Jako ludzie różnimy się między sobą tylko kulturowo, zachowaniem czy poziomem wyedukowania. Determinuje nas pochodzenie, choć na poziomie podstawowych wartości, reakcji na dobro i zło jesteśmy tacy sami. Kiedyś nie byłem tego świadomy.
Marek Durski
Pomaga uchodźcom i migrantom w obozie Moria na wyspie Lesbos