Gdy wszedłem do kuchni, Ula, moja żona, i Janek – nasz 5-letni syn, siedzieli przy stole. Jaś miał wypisany smutek na twarzy i wzrok utkwiony w kilka leżących na stole klocków.
– Tata, a powiesz nam, ile razy zdawałeś na prawo jazdy? – zagaiła Ula. Wtedy już wiedziałem, o co chodzi. Od kilku tygodni próbowaliśmy wspólnie założyć soczewki kontaktowe Jankowi. Chwilę wcześniej znów się nie udało. Każda kolejna nieudana próba sprawiała, że Janek coraz mniej wierzył w to, że się kiedyś uda. Pomimo naszych starań i brania odpowiedzialności za niepowodzenia na siebie i tak mieliśmy poczucie, że to w jakiś sposób w niego uderza. – Sześć – powiedziałem z uśmiechem. – I powiem Ci, Janek, że to wcale nie było fajne. Kilka razy, gdy mi się nie udawało, miałem ochotę odpuścić i zrezygnować. Ale za każdym razem mówiłem sobie, że spróbuję jeszcze raz. I w końcu się udało, a dzięki temu teraz możemy jeździć razem w różne miejsca autem, szybciej załatwiać różne sprawy i być bardziej samodzielnymi. – Aha… – powiedział Jaś. Widać było, że trochę się rozchmurzył, zaczął o coś jeszcze pytać, ale atmosfera w kuchni zmieniła się już na lepsze.
Każdemu z nas czasem coś się nie udaje. Porażki są w stanie zniechęcić nas do działania, odebrać motywację, co gorsza – wpłynąć na naszą samoocenę i poczucie własnej wartości. Jeśli coś nam nie wychodzi zbyt długo i zbyt często, odpuszczamy. Pojawia się pytanie: dlaczego?
Krok za krokiem
Kiedy małe dziecko uczy się chodzić, robi to nieporadnie, musi się trzymać stojących przedmiotów. Wywraca się dziesiątki, jeśli nie setki razy. Wykonuje kilka kroków, a potem znów pada. I tak w kółko. Raczej nie zdarza się jednak, żeby ktoś takiemu dziecku powiedział: daj sobie spokój, to nie dla ciebie. Mówimy raczej: dasz radę, spróbuj jeszcze raz; gdy się przewróci, podnosimy na duchu i zachęcamy do dalszych prób. Mamy silne poczucie, że te porażki są częścią procesu uczenia się.
W miarę upływu lat coś się w nas zmienia. Zaczynamy stawać się wobec siebie coraz bardziej niecierpliwi i mamy poczucie, że powinniśmy już teraz, od razu umieć to, co chcemy, i osiągać w tym sukces. Tymczasem porażki są naturalnym elementem procesu uczenia się. Potrzebujemy popełniać błędy, żeby korygować to, co jest złe, lub żeby nabierać siły i wprawy w robieniu pewnych rzeczy dobrze.
A może jednak coś trzeba zmienić?
Po drugiej stronie spektrum jest jednak postawa zawarta w słynnym cytacie Michaela Jordana, który pierwotnie pojawił się w jednej z jego reklam. „Nie trafiłem do kosza ponad dziewięć tysięcy razy, przegrałem prawie trzysta meczów. Dwadzieścia sześć razy zaufano mi, bym oddał decydujący rzut w mecz i nie trafiłem. Ponosiłem w życiu porażkę za porażką. I dlatego osiągnąłem sukces”. Choć te słowa weszły w kanon cytatów motywacyjnych, to jednak trudno się zgodzić z zawartym w nich rozumowaniem. Samo powtarzanie porażek nie przyniesie nam automatycznie sukcesu. Głupotą jest robienie ciągle tego samego i spodziewanie się innych rezultatów – mawiał podobno Albert Einstein i trudno mu odmówić racji. I być może w sportach takich jak koszykówka, gdzie istotna będzie statystyka, ważne jest powtarzanie elementów gry, aż dojdziemy do perfekcji. Jordan, obok chybienia 26 decydujących rzutów, trafił takich 25. Jego siłą było to, że nie załamywał się po nieudanych rzutach i był w stanie wziąć na siebie presję kolejnej próby. Część z nich wychodziła (a raczej, mówiąc językiem koszykówki – wchodziła), część nie. W innych dziedzinach życia ważne jest jednak pytanie samego siebie o to, co trzeba zmienić, aby porażki w przyszłości unikać. Znakomitą odpowiedź na to znalazł przemysł lotniczy – i warto się od niego uczyć.
Nauka kapitana Sullenbergera
Rok 2017 był najbezpieczniejszym rokiem w dziejach lotnictwa. W regularnym ruchu pasażerskim zginęła tylko jedna osoba, a w sumie – 44. We wcześniejszych latach ofiar było więcej. 258 osób zginęło w roku 2016, 186 w 2015. Gdy sięgniemy jeszcze dalej wstecz, to zobaczymy, że w latach 1991–1998 rokrocznie ta liczba przekraczała tysiąc osób, a w latach 70. i 80. ubiegłego wieku częstokroć dwa tysiące. Co zaskakujące, ten spadek dzieje się przy rekordowej liczbie pasażerów. W 2017 r. na pokład samolotów wsiadło ponad 4 miliardy pasażerów. Ta liczba podwoiła się w ciągu ostatnich 13 lat: w 2004 r. wynosiła niespełna 2 miliardy. W kulminacyjnym momencie zeszłego roku w powietrzu jednocześnie było 20 tys. samolotów.
Co sprawiło, że w tym samym czasie tak zmniejszyła się liczba wypadków? Umiejętność uczenia się na błędach. Bardzo dosadnie mówi o tym kapitan Sullenberger – bohater jednego z najsłynniejszych wypadków lotniczych ostatnich lat.
15 stycznia 2009 r. Nowy Jork przeżył niecodzienne wydarzenie. Chwilę po starcie z lotniska LaGuarda kapitan Chesley Sullenberger, lecąc airbusem A320 z 150 osobami na pokładzie, zderzył się ze stadem gęsi. Awarii uległy wszystkie silniki. Kapitan awaryjnie lądował na rzece Hudson, cudem nikt nie zginął. Sullenberger stał się bohaterem narodowym, a gdy później w jednym z talk-show spytano go, jak ten cud był możliwy, odpowiedział: „Wszystko, co wiemy na temat latania, wiemy dlatego, że ktoś zginął. Gdybyśmy nie korzystali z tej wiedzy, to znaczy, że marnowalibyśmy czyjąś śmierć”. Jak konkretnie przemysł lotniczy z tych śmierci korzysta? W procedurach wyjaśniania katastrof kilkukrotnie pojawia się zapis, że nie można ich używać do tego, by szukać winnych. Co więcej, jeśli pilot zgłosi incydent bliski wypadkowi do 10 dni po tym, jak ten zaistniał, to jest objęty immunitetem. Wszystko po to, aby czynić procedury lotnicze bardziej i bardziej bezpiecznymi.
Czego nas może to nauczyć? By w czasie przeżywania porażek nie szukać w sobie winnego, a raczej zastanowić się, jaką lekcję można z tego wyciągnąć. Żeby to zrobić, warto od czasu do czasu na te porażki sobie pozwolić i zacząć traktować je jako coś normalnego w procesie uczenia się. Nie jesteśmy w stanie odkryć nowych szlaków bez pomylenia od czasu do czasu drogi. Jeśli więc przyjmiemy pomyłki i porażki jako ich część, to łatwiej będzie nam je zaakceptować.
Wartość niezależna od sukcesu czy porażki
Warto zastanowić się też, co pozwalamy porażkom mówić nam o nas samych. Być może pozwalamy naszym błędom i niepowodzeniom powiedzieć sobie, że cali jesteśmy do niczego. Bill Johnson, amerykański pastor i autor książek zwykł mawiać, że jeśli się nie żyje z ludzkich pochwał, to nie zginie się też od krytyki. Myślę, że podobnego stwierdzenia można użyć odnośnie do porażek. Jeśli nie pozwolimy, by naszą wartość jako ludzi określały nasze sukcesy, to nie dotkną nas też nasze porażki. Z czego w takim razie tę wartość czerpać? Przede wszystkim z poczucia tego, że jestem dzieckiem Bożym i moja wartość nie zależy od tego, czy coś mi się uda, czy nie.
Wreszcie, warto zauważyć, że żyjemy w kulturze porównań. Każdego dnia jesteśmy bombardowani obrazami ludzi, którzy odnieśli sukces. Włączając social media, widzimy ocenzurowane obrazy życia innych. Wycięte są z nich sceny smutku, słabości czy niepowodzeń. Tymczasem swoje życie obserwujemy w pełni. Widzimy je we wszystkich kolorach i odcieniach szarości – i porównujemy całość do tego, co widzimy na ekranach telewizorów, komputerów i telefonów. Trudno takie porównanie wygrać.
…
Kilka dni po rozmowie w kuchni nadal borykamy się z założeniem soczewek Jankowi. Staramy się szukać nowych sposobów. To dla nas ważne. Jednocześnie jednak nie chcemy pozwolić, by te porażki trafiły do naszych serc. Nie chcemy pozwolić, żeby podpowiadały nam, że jesteśmy niewystarczająco dobrymi rodzicami. Robimy tyle, ile w danej sytuacji potrafimy. I wiemy, że to wystarczy.