Wiedząc, że wybory do Parlamentu Europejskiego mogą stać się polem do sporych nadużyć, amerykański gigant wprowadził kilka nowych regulacji. Nie będzie wolno umieszczać reklam politycznych przez podmioty z innego kraju, w dodatku by zamieścić reklamę polityczną, trzeba będzie przejść przez proces weryfikacji, tak by administratorzy serwisu mieli pewność, że nikt nie będzie się podszywał pod daną partię czy komitet polityczny. Pojawią się też specjalne etykiety, po kliknięciu w które będzie można zobaczyć, kto daną reklamę sfinansował oraz jakie wcześniej zamieszczał ogłoszenia.
Brzmi dość enigmatycznie? Ale zapewniam, że są to zmiany fundamentalne, wynikające z doświadczeń kilku ostatnich ważnych głosowań na świecie, podczas których Facebook został wykorzystany do tego, by manipulować kampaniami wyborczymi. Tak było chociażby w czasie wyborów w USA, gdy specjalne firmy zarejestrowane w Moskwie umieszczały ogłoszenia mające trafić do wyborców w Stanach Zjednoczonych, które miały podważyć ich wiarę w demokrację, osłabić wizerunek mainstreamowych polityków i szerzyć zamęt. Za stosunkowo niewielkie pieniądze (kilkaset tysięcy dolarów, co stanowi niewielki ułamek budżetu kampanii głównych kandydatów) wykupiono reklamy, które trafiły nawet do 200 mln Amerykanów. Cudowne narzędzie do łączenia ze sobą ludzi, jakim miał być według jego twórców Facebook, okazało się być różdżką w ręku czarnoksiężnika – za stosunkowo niewielkie pieniądze można było huśtać nastrojami opinii publicznej w czasie wyborów. Podobną aktywność ze strony rosyjskich farm trolli zaobserwowano przy okazji brexitu. Dla precyzji – oczywiście to Amerykanie wybrali Donalda Trumpa, to Brytyjczycy zagłosowali za wyjściem z Unii, nikt ich do tego nie zmusił. Ale okazało się, jak łatwo jest wpłynąć na proces wyborczy.
Problemem były nie tylko ingerencje z zewnątrz. Jednym z niebezpiecznych narzędzi okazało się tzw. mikrotargetowanie wyborców. Co to oznacza? Otóż tworzono grupy osób o charakterystycznych cechach czy poglądach. Np. białych mieszkańców poprzemysłowych ośrodków, obawiających się skutków globalizacji, czarnoskórych kobiet z Południa, walczących z segregacją rasową i przemocą wobec kobiet i wiele innych tego typu. I do każdej z nich kierowano... zupełnie innych przekaz wyborczy. Bezrobotnemu obiecywano więc odbudowanie zamkniętej fabryki w mieście, a zwolennikowi ochrony środowiska – zamknięcie wszystkich fabryk w tym samym mieście. Używano do tego celu tzw. dark postów, czyli reklam, które wyświetlały się określonej grupie odbiorców przez określony czas. Później znikały i nikt inny nie mógł ich podejrzeć.
Nowe regulacje Facebooka sprawiają, że teraz każdy będzie mógł sprawdzić, jakie ogłoszenia dany kandydat wcześniej wykupywał, i szybko zweryfikować ich wiarygodność.
Z pewnością to dobry ruch ze strony Facebooka, bo ograniczy możliwość wykorzystywania mediów społecznościowych do dezinformowania wyborców. Ale historia technologii pokazuje, że z pewnością znajdą się szybko sposoby na to, by próbować wpływać na wybory w inny sposób.
Michał Szułdrzyński