Do motywacji PiS i paradoksu zaangażowania polskiej prawicy po tej stronie jeszcze wrócę. Najpierw parę słów o nieoczywistości tego sporu.
Bo on jest nieoczywisty. Mnóstwo ludzi ma od razu gotową matrycę odpowiedzi: walczmy o wolność w internecie, nieograniczoną. Odpowiadam: a co z prawem własności, także tej intelektualnej? Szczególnie dziwią mnie zapominający o tej innej ważnej wartości ludzie deklarujący się jako rzecznicy wolnego rynku (Robert Gwiazdowski chociażby).
Wolny rynek nie równa się wolnomerykanka. Bez ochrony prawa własności rynku nie ma. Pamiętam własne zakłopotanie, kiedy moi znajomi pożyczali ode mnie płyty CD, po czym ze śmiechem powiadamiali mnie, że je skopiowali. Owszem, inteligencja pędziła bimber w stanie wojennym, żeby zaprotestować przeciw państwu i prawu, ale to prawo jest nasze. To pochwała złodziejstwa. Czy nie jest taką pochwałą także przekonanie, że można dowolną internetową publikację, zdjęcie, film, przekleić, zawiesić „u siebie”, zawłaszczyć? Unia chce większej ochrony praw autorskich, w tym obciążenia nowych bytów medialnych kosztami, o ile korzystają z cudzych linków. Co w tym właściwie nienaturalnego? Nikt się nie oburzał, kiedy te same zasady stosowano w świecie papieru lub choćby twórczości artystycznej.
A z drugiej strony, istotą internetu było przecież, choć nikt jego „ideologii” nie spisał, nieskrepowane korzystanie z zasobów wytworzonych „gdzie indziej”. Tylko nikt nie przewidział, że ten internet stanie się ważniejszy, większy, silniejszy niż to „gdzie indziej”. Gdyby tradycyjne gazety, telewizje, media i wytwórnie wciąż były tak potężne jak kiedyś, nie musiałyby się bać tej niespodziewanej konkurencji, która podcina ich podstawy ekonomiczne. A tak…
Sam jestem rozdwojony. No przecież rozumiem, że media, dla których sam pracuję, chcą zarabiać, także na moich tekstach. To podstawa także mojego bytu (polecam tę refleksję dziennikarzom, tak ochoczo zamieniającym wszystko w polityczne hasła). A zarazem sam przeklejam od czasu do czasu własne teksty – choćby na Facebooka. Tłumaczę sobie, że promuję nie tylko samego siebie, ale i te media. Ale ich dysponenci mają prawo to odbierać inaczej. Ich także rozumiem. A przecież nie można rozumieć wszystkich równocześnie.
Gdy media społecznościowe są przestrzenią nie tylko „twórczości własnej”, ale i tekstów zapożyczonych, stają się od tego bezsprzecznie mądrzejsze. Facebook już teraz próbował poprzez swoje algorytmy zachęcać do wieszania raczej fotek kotów i jedzenia niż powiedzmy analitycznych artykułów czy teatralnych recenzji. Zachęcony groźbą karnych opłat i procesów pójdzie w tę stronę jeszcze raźniej. Świat nie stanie się od tego mądrzejszy.
PiS zabawnie się prezentuje jako rzecznik absolutnej wolności w sieci, skoro w innych sferach tyle razy opowiadał się za zwiększaniem kontroli. Robi to w celach wyborczych, aby pogrążyć gubiącą się w tych sprzecznościach Platformę Obywatelską i zagrać na nosie europejskim elitom. Ale też i dlatego, bo tradycyjne koncerny medialne nigdy nie były sojusznikiem prawicy. Internet lepiej służył jej interesom, nawet przy antyprawicowej cenzurze choćby Facebooka.
Przyznam szczerze, że czuję odrobinę ulgi, słysząc, że ten rząd nie zaimplementuje w Polsce dyrektywy. Skądinąd nie wiadomo z jakim skutkiem – decyzja Facebooka czy Google’a będzie miała pewnie naturę globalną. Zarazem wiem, że moja ulga jest cokolwiek nikczemna.