W 1989 r. rozpoczęliśmy wejście w nową epokę pod znakiem demokracji oraz gospodarki rynkowej. Trudno dziś znaleźć w Polsce osobę, która stwierdziłaby, że źle się stało, że PRL upadł. Był to system autorytarny i niewydolny, w którym obywatelom brakowało zarówno podstawowych praw i wolności, jak i dóbr oraz usług. Trudno też się nie zgodzić z tezą, że ostatnich 30 lat analizowanych jako całość to sukces naszego kraju, który doganiał zachodni poziom rozwoju najszybciej ze wszystkich gospodarek bloku wschodniego.
Jednak nie można uciec od pytania, czy reformy ekonomiczne zwane terapią szokową, zaserwowane Polakom w pierwszych latach III RP, były rzeczywiście optymalne – tzn. czy dobrane zostały najlepsze środki, a decydenci wzięli pod uwagę wszystkie koszty, zarówno społeczne, jak i ekonomiczne. O ile system polityczny wymagał jak najszybszej demokratyzacji, o tyle można powątpiewać, czy gospodarka również potrzebowała urynkowienia w wersji instant.
Wielu Polaków poradziło sobie po tym nagłym wrzuceniu na głęboką wodę, ale trudno zamykać oczy na miliony Polaków, którzy przynajmniej w pierwszych dekadach III RP zwyczajnie przegrali.
Ustawa na kartce A4
Reformy ekonomiczne zmierzające do przestawienia gospodarki centralnie planowanej na zasady rynkowe tak naprawdę zaczęły się już w 1988 r. Wtedy socjalistyczny jeszcze Sejm przegłosował tzw. ustawę Wilczka, która umożliwiła zakładanie firm prywatnych. W wielu środowiskach, szczególnie na prawicy, dokument ten jest wręcz uznawany za wzorowy przykład wolności gospodarczej. Rzeczywiście, dzięki uwolnieniu przedsiębiorczości wielu obywateli jeszcze w PRL zaczęło zakładać drobne firmy, które zasiały energię społeczną pod gwałtowne przemiany z pierwszych lat 90. Jednak ustawa ta umożliwiła uwłaszczenie się nomenklatury PRL, która sprywatyzowała część wspólnego dobra, jakim były peerelowskie przedsiębiorstwa. Polacy więc już na starcie stracili prawa do części majątku, który wytworzyli w PRL wspólnymi siłami.
Przeforsowana przez rząd Rakowskiego ustawa Wilczka weszła w życie 1 stycznia 1989 r. Umożliwiła ona kadrze kierowniczej przedsiębiorstw państwowych zakładanie spółek przy zakładach, którymi oni kierowali. Świeżo upieczeni biznesmeni zaczęli więc ochoczo prowadzić interesy sami ze sobą. Sprzedawali rządzonym przez nich państwowym firmom materiały po zawyżonych cenach i skupywali z nich środki produkcji za ceny zdecydowanie niższe niż ich realna wartość. Przykładowo spółka Arkady kupiła od kopalni w Bełchatowie maszyny w nieaktualnych cenach, a Żyrardbudex kupił bazę magazynowo-sprzętową od kooperującej z nim firmy państwowej za około jedną dziesiątą wartości. Wyczyszczone z majątku zostały też chociażby rzeszowski Instal, wokół którego powstało aż pięć spółek należących do jego dyrektora i zastępcy, a także wrocławski Otis. Ci nowi „inwestorzy” w ogóle nawet nie potrzebowali kapitału własnego, by się uwłaszczyć na wspólnym majątku – ówczesny NBP utworzył dziewięć komercyjnych banków, które miały za zadanie finansować powstałe nowe firmy prywatne.
Z Boliwii nad Wisłę
Tak więc gdy pierwsze reformy planu Balcerowicza dopiero miały nadejść, część polskiej gospodarki została już rozdysponowana między ustosunkowanych członków PZPR. Wtedy przyjechał do Polski Jeffrey Sachs, gwiazda ówczesnej ekonomii, który nieco wcześniej przeprowadzał terapię szokową w Boliwii. W Polsce szybko zdobył sojusznika, jakim był równie młody minister finansów w rządzie Tadeusza Mazowieckiego – Leszek Balcerowicz. Zdecydowana większość działaczy ówczesnej „Solidarności” zupełnie wprost mówiła, że nie zna się na ekonomii, więc lepiej zostawić ją fachowcom. Niestety fachowcy ci, zgodnie z ówczesną modą, byli wierni wolnorynkowym dogmatom, które dominowały w światowej debacie publicznej w latach 80. i 90. Siłą rzeczy nie mogły więc one odpowiadać na oczekiwania prosocjalnego ruchu, jakim była „Solidarność”. Plan Sachsa zakładał jak najszybsze otwarcie polskiej gospodarki na globalne przepływy dóbr i kapitału oraz błyskawiczne zamontowanie nad Wisłą zasad rynku i konkurencji. Efekty społeczne były w tej koncepcji trzeciorzędne – głównym celem było jak najszybsze urynkowienie.
Do najważniejszych posunięć należały: likwidacja kontroli cen, likwidacja wszelkich wymaganych pozwoleń na import/eksport przy niskich cłach (20 proc.), zniesienie dopłat z budżetu dla przedsiębiorstw, drastyczne podniesienie oprocentowania kredytów, także tych podjętych już wcześniej, niska indeksacja płac, wprowadzenie w pełni wymienialnej złotówki przy ostrej jej dewaluacji oraz utrzymywaniu sztywnego kursu (1 dolar – 9500 zł), a także tylko częściowa rewaloryzacja oszczędności bankowych, których realna wartość w wyniku uwolnienia cen i kursu złotego zaczęła błyskawicznie topnieć. Plan oczywiście zakładał możliwie szybką prywatyzację, jednak według Sachsa miała ona polegać na zidentyfikowaniu w Polsce nowych prywatnych właścicieli państwowej własności, a nie nieprzygotowanej wyprzedaży majątku zagranicznym inwestorom, jak miało miejsce w rzeczywistości. Polska stała się więc niemal z dnia na dzień liberalną gospodarką rynkową, otwartą na świat niczym najbardziej zglobalizowane kraje.
Przez cały ten czas towarzyszyła temu akcja propagandowa w mediach sprzyjających reformom. Zapewniano, że płace robotników będą chronione i ich realna wartość nie spadnie. Zapewniano także, że nagłe urynkowienie i zniesienie państwowych instrumentów ochronnych nie doprowadzi do spadku poziomu życia. Stało się zupełnie inaczej, co z perspektywy czasu wydaje się oczywiste. Uwolnienie cen oraz dewaluacja złotego sprawiły, że ceny wystrzeliły w górę – w 1990 r. inflacja wyniosła 600 proc. By zdusić inflację, indeksacja płac nie nadążała za inflacją, a dodatkowo ograniczono wzrost płac, nakładając na zbyt wysokie wynagrodzenia podatek zwany popiwkiem. Przy galopującej inflacji oczywiście realna wartość płac zaczęła błyskawicznie topnieć. W 1993 r. płace realne Polaków spadły o 30 proc. w stosunku do 1989 r. Standard życia w Polsce spadł więc o niemal jedną trzecią w zaledwie trzy lata. Dochód narodowy (PKB) na mieszkańca spadł w pierwszych latach transformacji aż o jedną czwartą.
Kupić, żeby wyburzyć
Szerokie otwarcie polskiej gospodarki w połączeniu ze zniesieniem państwowego wsparcia dla większości przedsiębiorstw oraz drastycznym wzrostem oprocentowania kredytów doprowadziły do masowych upadłości polskich zakładów pracy. Nieprzystosowane do warunków rynkowych i pozbawione jakiegokolwiek wsparcia nie miały szans w konkurencji rynkowej z napływającym kapitałem zagranicznym. W pierwszych latach transformacji upadły chociażby warszawskie CEMI zatrudniające 8 tys. osób i słynne Zakłady Radiowe im. Kasprzaka, które dawały zatrudnienie 6 tys. pracowników. Inny znany zakład – Elemis miał perspektywę otrzymania zamówień na 100 tys. telewizorów, jednak nie miał jak zdobyć kredytu na sfinansowanie dalszej działalności. Upadły także ZOPAN, Telpod czy Fonica. To oczywiście sprawiło, że bezrobocie nienotowane w czasach PRL wystrzeliło w górę i miliony Polaków zostało bez pracy i środków do życia. W 1989 r. poniżej minimum egzystencji żyło około 16 proc. naszych rodaków, ale już w 1993 r. było ich około 40 proc. Bezrobocie w okresie 1989–1994 skoczyło z poziomu 0,3 proc. do 16 proc.
Firmy, które nie upadły same, zostały wykupione przez ich zagranicznych konkurentów. Miały one ułatwione zadanie, gdyż dewaluacja złotego sprawiła, że ich wyceny w dolarach były śmieszenie niskie w stosunku do ich potencjału. Bardzo nowoczesne Zakłady Produkcji Papieru i Celulozy, nieco wcześniej zmodernizowane, sprzedano amerykańskiej spółce International Paper Group za 120 mln dolarów, ale równocześnie inwestor ten otrzymał ulgę podatkową wysokości… 142 mln dolarów. Prezes spółki przechwalał się następnie w mediach w swoim kraju, że Polacy wydali 3–4 razy więcej na samo stworzenie tej fabryki. Chyba najbardziej skandaliczna wycena spotkała Hutę Warszawa. 51 proc. akcji huty, wycenianej przez niektórych ekspertów nawet na 3 mld dolarów, zostało sprzedanych za… 33,5 mln dolarów. Przykładowo wycena metra kwadratowego ziemi do tej transakcji wyniosła niespełna 38,5 tys. starych złotych, mimo że cena ziemi w Warszawie w tamtych czasach wahała się w granicach 300–900 tys. zł za metr kwadratowy.
Firmy, które zostały wykupione przez inwestorów, którzy chcieli utrzymać ich skalę działania, i tak miały szczęście. Sporo zakładów pracy zostało wykupionych przez zagraniczną konkurencję tylko po to, by móc je zamknąć. Wytwórca telefonów ZWUT został kupiony przez Siemensa, wraz z licencją na konserwację telefonów w Rosji. Następnie przeniósł całą działalność do Niemiec i zwolnił wszystkich pracowników, dając im 9-miesięczne odprawy. W zakładzie ZWUT w niewielkim Węgrowie pracowało 4 tys. osób – było to główne miejsce pracy dla mieszkańców tej gminy, dla której zamknięcie ZWUT było prawdziwą tragedią. Podobnie Siemens uczynił z wrocławskim Elwro – po wykupie firmy Niemcy wyburzyli niemal wszystkie budynki i zwolnili niemal całą załogę. W Polsce zostawił tylko niewielką produkcję przewodów do produkowanych w Niemczech komputerów. Dzierżoniowskie Zakłady Radiowe sprywatyzowano już w 1989 r. Z 7-tysięcznej załogi zatrudnienie utrzymało mniej niż tysiąc osób.
Upadłości firm i nieprzemyślana prywatyzacja doprowadziły do spadku potencjału produkcyjnego Polski. W okresie 1989–1994 w samej produkcji wysokiej techniki zatrudnienie spadło o połowę, a sektor ten niemal zupełnie został przejęty przez kapitał zagraniczny. Produkcja urządzeń elektrotechnicznych i teletechnicznych spadła w tym czasie o 67 proc., energetycznych o 45 proc., aparatury optycznej o 37 proc., a aparatury informatycznej o 26 proc.
Nowa normalność
Oczywiście po kilku latach terapii szokowej sytuacja się unormowała. Inflacja została zduszona, a do Polski powrócił wzrost gospodarczy. Od połowy lat 90. sięgał on nawet 7 proc. Jednak trzeba pamiętać, że była to już zupełnie inna normalność. Bardzo wysokie bezrobocie utrzymywało się jeszcze do pierwszej dekady XXI w. – w 2003 r. wyniosło rekordowe 20 proc. Ci pracownicy, którzy utrzymali zatrudnienie, musieli się pogodzić z dużo gorszymi warunkami pracy, w szczególności w zakresie stabilności zatrudnienia oraz pakietów socjalnych. O ile młodzi szybko się do tych zmian przystosowywali, o tyle dla starszych pracowników był to nie lada szok. Wiele mniejszych ośrodków miejskich do dziś nie podniosło się po fali upadłości przedsiębiorstw, która przeszła przez Polskę w pierwszej połowie lat 90.
Tymczasem można było przecież gospodarcze reformy stopniować, by chronić zarówno krajowe społeczeństwo przed pauperyzacją, jak i polskie przedsiębiorstwa przed wykupem lub upadłością. Przede wszystkim można było zdecydowanie wolniej otwierać polski rynek na konkurencję zagraniczną i utrzymać obostrzenia dotyczące importu. Przynajmniej przez kilka lat, by firmy znad Wisły okrzepły na tyle, by stawić czoła zachodniej konkurencji. Należało też zostawić w tym okresie państwowe wsparcie przynajmniej w postaci preferencyjnych kredytów. Zachowano by w ten sposób tysiące miejsc pracy, a może mielibyśmy dziś przynajmniej jedną dużą firmę elektroniczną z prawdziwego zdarzenia – np. Elemis. Ceny należało uwalniać stopniowo, by nie dać się rozpędzić inflacji, którą potem trzeba było ujarzmiać za pomocą drastycznego ograniczania wzrostu płac. Z prywatyzacją należało się wstrzymać przynajmniej do momentu, gdy złoty odzyskałby wartość na rynkach zagranicznych, by nie wyprzedawać naszego majątku za bezcen.
Co ciekawe, pojawiały się odmienne koncepcje transformacji, chociażby ze strony profesorów Kowalika czy Kieżuna. Niestety to Sachs wspólnie z Balcerowiczem przekonali „Solidarność” do słuszności swoich recept. A gdy ci bardziej prospołeczni spośród polskich decydentów zorientowali się, co się święci, było już za późno.