P racownik w Polsce stał się towarem deficytowym, chociaż wciąż nie widać tego w naszych zarobkach, które w zeszłym roku realnie spadły i nadal odbiegają od standardów zachodnioeuropejskich. Mimo to pod względem rynku pracy od początku tego wieku przebyliśmy bardzo długą drogę.
Od pucybuta do półmilionera
Powszechnie uważa się, że najtrudniej o pracę było w transformacyjnych latach 90., gdy wiele przedsiębiorstw upadło lub zostało poddanych tzw. restrukturyzacji, która z grubsza polegała na drastycznym odchudzeniu załogi. Nic dziwnego, że ostatnia dekada XX wieku do dziś żyje w pamięci społeczeństwa. Po pierwsze, faktycznie tamten okres był niezwykle trudny, gdyż obok skoku bezrobocia wystąpił też radykalny spadek siły nabywczej płac, a co za tym idzie, wzrost ubóstwa. Poza tym tamte lata były dla społeczeństwa szokiem. Po czasach PRL-u, w których każdy miał pracę i występował wysoki poziom bezpieczeństwa ekonomicznego (chociaż na niskim poziomie dostatku), nagle nastąpił gwałtowny spadek zatrudnienia. Jeszcze na początku 1990 r. stopa bezrobocia wynosiła mikroskopijne 0,3 proc. Na koniec 1992 r. było to już 14,3 proc. W połowie 1994 r. bez pracy było nawet niecałe 17 proc. aktywnych zawodowo.
Sytuacja w latach 90. była łagodzona za pomocą przenoszenia wielu pracowników na świadczenia społeczne – renty, wcześniejsze emerytury itd. Na długie lata obniżyło to aktywność zawodową w Polsce, jednak dzięki temu stopa bezrobocia nie przebiła 20 proc. Dlatego też, statystycznie rzecz biorąc, na rynku pracy najgorzej było na początku XXI wieku, gdy wchodził na niego wyż demograficzny z lat 80., na co polska gospodarka była zupełnie nieprzygotowana. Stopa bezrobocia wystrzeliła wtedy z 10 proc. w 1998 do aż 21 proc. w 2003 r. Bezrobocie utrzymywało się na ekstremalnie wysokim poziomie jeszcze na początku 2007 r.
Negatywne skutki tamtych czasów odczuwamy do dziś. Dla wielu młodych w tamtym czasie jedyną sensowną opcją była emigracja zarobkowa, która wydrenowała nasz kraj z aktywnych i utalentowanych obywateli. Masowe bezrobocie próbowano zmniejszyć poprzez rozwadnianie praw pracowniczych i upowszechnianie umów pozakodeksowych. W tym przypadku lekarstwo okazało się niewiele lepsze od choroby, gdyż skutkiem tamtych działań była tzw. prekaryzacja, czyli brak stabilnego zatrudnienia.
Od kilku lat żyjemy już w innym świecie. Od końca 2017 r. stopa bezrobocia rejestrowanego nie przekracza 7 proc. W listopadzie ub. roku wyniosła 5,1 proc., co jest poziomem najniższym w historii. Liczba bezrobotnych już dawno spadła poniżej miliona osób, obecnie jest ich 800 tys. Według Eurostatu, który bierze pod uwagę tylko osoby rzeczywiście szukające pracy i gotowe do jej podjęcia, bezrobocie nad Wisłą jest jeszcze niższe. W listopadzie wyniosło 3 proc., co było drugim najniższym wynikiem w UE po Czechach (2,7 proc.). Według tej metodologii pracy szuka w Polsce tylko przeszło pół miliona osób.
13%
zatrudnionych w Polsce zarabiało w 2021 r. płacę minimalną. Przodują tu gastronomia i zakwaterowanie
Z płacą minimalną na pasku
Ewolucja Polski w stronę kraju z prawie pełnym zatrudnieniem trwała więc trzy dekady i była pełna przykrych doświadczeń dla przynajmniej dwóch pokoleń pracowników. Trzeba też wyjaśnić, dlaczego w drugiej dekadzie XXI w. sytuacja zaczęła się tak diametralnie zmieniać. To efekt nie tylko wzrostu gospodarczego oraz inwestycji, które stworzyły nowe miejsca pracy. Ważną przyczyną są też zmiany demograficzne, czyli masowa emigracja oraz starzenie się społeczeństwa. Pod koniec grudnia GUS opublikował dane ze Spisu Powszechnego, dotyczące wyłącznie tzw. ludności rezydującej, czyli osób stale mieszkających w naszym kraju, z imigrantami włącznie. W 2021 r. liczba ludności rezydującej w Polsce wyniosła ledwie 37 mln, czyli prawie 3 proc. mniej niż dekadę wcześniej. W tym czasie liczba rezydentów w wieku produkcyjnym spadła aż o 2,5 mln, a liczba rezydentów w wieku emerytalnym wzrosła o 2 mln. Najbardziej skurczyła się liczba osób rezydujących w wieku mobilnym (18–44 lata) – spadła o 1,6 mln. A to właśnie takie osoby najczęściej aktywnie poszukują zatrudnienia.
Pomimo tych przemian wciąż istnieją tradycyjne bolączki polskiego rynku pracy, takie jak niskie płace i brak stabilności. Według danych GUS, w 2021 r. ponad 13 proc. zatrudnionych w Polsce zarabiało płacę minimalną. W niskich płacach przoduje przede wszystkim gastronomia i zakwaterowanie, w której pensję minimalną dostaje niemal co drugi pracownik (dokładnie 43 proc.). Co trzeci pracownik budowlanki także otrzymuje najniższą krajową, chociaż w tym przypadku prawdopodobnie część z nich pobiera pensje pod stołem, co wciąż jest powszechne. Z płacy minimalnej wyżyć musi też co czwarty szeregowy pracownik biurowy i co piąty wykonawca prostych usług.
Nadal też przeszło dwa miliony osób zatrudnionych jest poza kodeksem pracy. Umowy cywilnoprawne swój szczyt popularności, gdy pracowało na nich półtora miliona osób, mają już na szczęście dawno za sobą. W 2021 r. tylko na umowach-zlecenie lub dziełach zatrudnionych było 900 tys. Polek i Polaków. Niestety rozkwit przeżywa za to samozatrudnienie. To już 1,3 mln osób, wśród których jest jednak wielu świetnie zarabiających. W ten sposób uciekają oni przed drugą stawką PIT i wyższymi składkami.
Kraj informatyków oraz… imigrantów
Ewolucja polskiego rynku pracy to także głębokie zmiany strukturalne. Polska wciąż jest gospodarką przemysłową i powinniśmy się z tego cieszyć. W przemyśle w zeszłym roku pracowało niemal 2,5 mln osób. W ostatnich dekadach pojawiły się jednak nowe wiodące branże. Polska stała się europejskim liderem w transporcie i logistyce. Tiry na polskich „blachach” dominują na europejskich drogach, rośnie jak na drożdżach również przestrzeń magazynowa. W branży tej pracuje obecnie ok. 700 tys. osób, a mogłoby spokojnie 100 tys. więcej. Niestety właśnie transport boryka się z ogromnym deficytem rąk do pracy – brakuje szczególnie kierowców.
W ubiegłym roku największy wzrost zatrudnienia – nie licząc odbijającej się po pandemii gastronomii – zanotowały branża informatyczna z komunikacją oraz specjaliści. W „informacji i komunikacji” przybyło aż dodatkowe 11 proc. pracowników. W ciągu roku to ogromny skok. Ten wielki wzrost popularności pracy jako programista jest oczywiście spowodowany wysokimi zarobkami. Średnie wynagrodzenie to 11 tys. zł brutto. W zeszłym roku przybyło też 6 proc. specjalistów. Nasz rynek pracy dosyć szybko się profesjonalizuje i dla osób z wysokimi kompetencjami oferuje płace nieodbiegające wiele od standardów europejskich. Czego niestety wciąż nie może doświadczyć większość pracowników znad Wisły.
Na polskim rynku pojawiły się też miliony imigrantów, co w nadchodzących latach się nie zmieni. 27 grudnia ekspert od migracji prof. Maciej Duszczyk opublikował na Twitterze analizę dla Polski do 2030 r. Na koniec dekady odsetek cudzoziemców w Polsce sięgnie 9–10 proc. Liczba imigrantów wyniesie więc aż 3,5 mln. Zmieni się jednak charakter imigracji – z krótkookresowej na osiedleńczą. Do Polski zacznie napływać też więcej pracowników z Indii, Turcji i Filipin. Równocześnie osłabnie emigracja z Polski, która będzie dotyczyć głównie specjalistów – informatyków, inżynierów, pracowników kreatywnych oraz personelu medycznego. Szczególnie odpływu tych ostatnich musimy za wszelką cenę uniknąć.
W sumie można się cieszyć, że Polska nie jest już krajem, z którego większość młodych chce wyjechać za pracą, lecz sama zaczęła przyciągać pracowników jak magnes. To upodabnianie się do Europy mogłoby też wreszcie objąć wysokość pensji. Można by rzec, pracę już mamy, teraz czas na godne płace.