Inflacja, obok wojny w Ukrainie, jest tematem najbardziej rozgrzewającym debatę publiczną w tym roku. Przeciętne płace wciąż bohatersko nie dają się dogonić wzrostowi cen, jednak nie mamy pewności, że już latem realne wynagrodzenia nie zaczną spadać. Zresztą u wielu z nas one już spadają, wszak średnia krajowa pokazuje tylko obraz z lotu ptaka, a co więcej – niedokładny, gdyż nie obejmuje najmniejszych przedsiębiorstw. Części komentatorów spadek płac wydaje się jednak pożądanym scenariuszem. Dzięki niemu mielibyśmy zwalczyć inflację. Nie ma to jednak żadnych dowodów.
Pracodawcy pod ścianą?
„Spirala cenowo-płacowa” robi ostatnimi czasy furorę w mediach ekonomicznych i nie schodzi z ich nagłówków. To groźnie brzmiące wyrażenie określa sytuację, w której inflacja i wynagrodzenia wzajemnie się napędzają, przyjmując formę zażartego wyścigu, w którym raz jeden, raz drugi kolarz wychodzi na prowadzenie. Obaj pędzą tak szybko, że mogą nie dotrwać do mety – kilka kilometrów przed finiszem opuszczą ich siły, drastycznie zwolnią, więc dopadnie ich peleton, czyli recesja gospodarcza.
Teoretyczny mechanizm spirali cenowo-płacowej jest dosyć prosty, żeby nie powiedzieć prostacki. Pracownicy, widząc rosnące ceny, zgłaszają się do swoich pracodawców po podwyżki. Ci drudzy obecnie nie mogą już powiedzieć, że „mamy stu chętnych na wasze miejsce”, gdyż bezrobocie jest rekordowo niskie, a wiele firm ma olbrzymi problem z zapełnieniem wakatów. Muszą wręcz dbać o to, żeby pracownicy nie odeszli do konkurencji. Postawieni pod ścianą pracodawcy zgadzają się więc na podwyżki, ale chcą sobie odbić wyższe koszty pracy, analogicznie podnosząc ceny własnych produktów. Co zaś napędza inflację i zjada poprzedni wzrost płac, w związku z czym pracownicy przychodzą po kolejną podwyżkę. Pracodawcy znów się zgadzają, jednak po raz kolejny podnoszą ceny i cykl się powtarza.
Według głównego nurtu debaty ekonomicznej w Polsce mamy właśnie z czymś takim do czynienia. Pojawia się też sporo danych, które mają dowodzić istnienia presji płacowej w polskich firmach. Według „Barometru Polskiego Rynku Pracy 2022” Personnel Service, aż 60 proc. pracowników zamierza zadbać w najbliższej przyszłości o podniesienie swojego wynagrodzenia. Nie oznacza to jednak, że każdy będzie chciał stawić się u kierownika po podwyżkę. 10 proc. planuje po prostu znaleźć dodatkowe źródło dochodów. Tylko 30 proc. deklaruje walkę o wyższą pensję w swoim obecnym miejscu zatrudnienia, a jedna piąta rozejrzy się za lepiej płatnym miejscem pracy. W gruncie rzeczy te dane jednak są zaskakująco umiarkowane – wszak ceny rosną w tempie 12 proc. rocznie, a aż 40 proc. nie zadeklarowało chęci poprawy swoich dochodów.
Z kolei badanie firmy Grant Thornton „Pensje i zatrudnienie – plany firm na 2022 rok” obrazuje sytuację z drugiej strony barykady. Ten obraz w gruncie rzeczy jest dosyć podobny. 59 proc. przedsiębiorstw zamierza dać w tym roku podwyżki, co jest najwyższym wynikiem w historii badania. Równocześnie ani jedna nie zapowiedziała obniżek płac, co również zdarzyło się po raz pierwszy. Ale trudno się dziwić. W obecnej sytuacji zapowiedź obniżek pensji wywołałoby całkowicie zrozumiały opór załogi, być może nawet strajk albo przynajmniej falę odejść.
Rekordowe marże
Oczywiście głównym argumentem za istnieniem spirali cenowo-płacowej jest rosnąca dynamika płac, które uporczywie nie chcą dać się dosięgnąć inflacji. Już w kwietniu wzrost cen miał przebić wynagrodzenia, ale po raz kolejny to te drugie są na przodzie. W kwietniu przeciętne płace wzrosły aż o 14,1 proc. rok do roku, tymczasem ceny o 12,4 proc. Przeciętne wynagrodzenie w kraju to już 6627 zł brutto. Co więcej, w niektórych branżach pensje rosną jeszcze szybciej. Na przykład w gastronomii i hotelarstwie wzrosły aż o 19 proc. w skali roku. Ale czy to dziwne? Przecież w tej branży pensje są najniższe ze wszystkich działów gospodarki – średnie wynagrodzenie jest tam niższe o 2 tys. zł od średniej krajowej.
Równocześnie są też branże, w których płace realne spadają i to dosyć szybko. Przykładowo w „pozostałej działalności usługowej” pensje wzrosły nominalnie tylko o 6,3 proc., a więc uwzględniając inflację realnie spadły o 6 proc. Rzekoma hossa płacowa nie występuje więc wszędzie i jest zależna od wielu czynników. Przykładowo w budownictwie płace rosną bardzo szybko, gdyż z budowlanki odeszły tysiące pracowników z Ukrainy, którzy wrócili bronić ojczyzny. Firmy budowlane znad Wisły muszą więc szybko znaleźć ludzi na ich miejsce, a najłatwiej to zrobić, oferując atrakcyjne wynagrodzenie.
Poza tym trudno mówić o nadmiernej presji płacowej w polskich firmach, gdy notują one rekordowe zyski, dzięki czemu wypłacają wyższe wynagrodzenia bez żadnych problemów. Według GUS, przedsiębiorstwa w Polsce w pierwszym kwartale tego roku zwiększyły swoje obroty o 31,5 proc. Zanotowały też 84 mld zł zysku netto, czyli o ponad jedną trzecią więcej niż w analogicznym okresie roku poprzedniego. Wzrost obrotów firm można próbować tłumaczyć częściowo inflacją – ceny rosną, to i przychody ze sprzedaży również. Po pierwsze jednak, obroty rosną znacznie szybciej. A po drugie, rosną też zyski wyrażone procentowo – czyli marże. Te ostatnie są absolutnie rekordowe. Nigdy jeszcze w tym wieku marże polskich firm nie były tak wysokie. Rentowność obrotu netto w okresie styczeń–marzec 2022 wyniosła 6 proc. Poprzedni rekord z 2007 r. wynosił 5 proc. Pod względem marż firmy w Polsce poprawiły poprzedni rekord o jedną piątą. Zresztą cały ubiegły rok również upłynął pod znakiem rekordowej zyskowności polskich przedsiębiorstw.
Nie czas na wyrzuty sumienia
Prawda jest więc taka, że polscy pracodawcy, decydując się na podwyżki, po prostu dzielą się z pracownikami częścią swoich rekordowych zysków. Nie są poddawani szantażowi ani nieuzasadnionej presji płacowej. Wręcz przeciwnie, przedsiębiorstwa wykorzystują inflację do podnoszenia swoich marż – gdy ceny generalnie rosną, łatwiej jest „ukryć” przed klientami wyższą marżę, gdyż wzrost ceny zawsze można wytłumaczyć ogólnym wzrostem kosztów. Pracownicy na swoje podwyżki zarabiają z nawiązką, gdyż ich wysiłek przynosi polskim firmom coraz więcej pieniędzy. Według danych NBP, przez niemal cały ubiegły rok płace rosły dwukrotnie wolniej niż wydajność pracy liczona według wartości sprzedaży. Wydajność pracy w ostatnim kwartale wzrosła aż o 29 proc. rok do roku. Koszty pracy „jedynie” o 15 proc.
Trudno też powiedzieć, żeby to płace były główną przyczyną inflacji. Przecież koszty pracy są drugorzędnym składnikiem wszystkich kosztów ponoszonych przez przedsiębiorstwa. Według NBP na koniec ubiegłego roku wynagrodzenia pracowników odpowiadały za ledwie jedną dziewiątą wszystkich kosztów notowanych przez firmy nad Wisłą. Inaczej mówiąc, 10-procentowy wzrost płac powinien się przełożyć tylko na 1,1 proc. wzrostu cen. Co jest główną przyczyną inflacji? Przede wszystkim wzrost cen surowców energetycznych, energii, materiałów i pół-produktów. Koszty materiałów i energii już w ostatnim kwartale 2021 r. wzrosły aż o 43 proc. A przecież było to jeszcze przed wojną w Ukrainie, która wywindowała ceny ropy i gazu, oraz przed powrotem COVID-19 do Chin, co znów przerwało łańcuchy dostaw.
Tak więc to nie rosnące płace są przyczyną inflacji, tylko co najwyżej inflacja jest przyczyną szybko rosnących płac. Pracownicy, widząc wszechobecne wzrosty cen, udają się do pracodawców po podwyżki, a ich żądania są w pełni uzasadnione, gdyż firmy notują coraz wyższe
zyski. Wynagrodzenia są drugorzędnym kosztem przedsiębiorstw, więc nie ma możliwości, żeby odpowiadały za kilkunastoprocentową inflację. Jeśli ktoś w ostatnim czasie podwyżki nie dostał, to najlepiej się nie krępować, gdyż właśnie teraz pracodawcy mają czym się podzielić.