Gdy masz mało pieniędzy, większość decyzji podejmowanych jest za ciebie – stwierdziła bohaterka serialu Netflixa Trzynaście powodów. W czasie kryzysu energetycznego ta fraza nabiera jeszcze większego znaczenia niż w czasach prosperity. Pozycja ekonomiczna nisko zarabiających nie pozwala im na skuteczne ubieganie się o podwyżki, a niewielkie dochody nie pozostawiają im pola manewru w zakresie zmian konsumpcyjnych, gdyż i tak oszczędzają już niemal na wszystkim. Oczywiście kryzys skłoni ich do kolejnych oszczędności, ale będzie to efekt przymusu ekonomicznego, a nie swobodnie podjętego wyboru między kilkoma sensownymi możliwościami. Inflacja pochłania ich pensje, które nawet jeśli rosną, to nie nadążają za szybciej wzrastającymi cenami. Trzeba będzie więc oszczędzać na tym, co drożeje najszybciej. A w ostatnim czasie są to produkty absolutnie niezbędne do życia, bez których trudno mówić nawet o biologicznym funkcjonowaniu – czyli żywność i energia. Dlatego też w nadchodzących miesiącach szczególnie istotna będzie ochrona dochodów najmniej zarabiających. Na szczęście w przyszłym roku ci zarabiający dosłownie minimalnie dostaną trochę oddechu – ale tylko na tyle, by utrzymać się zaraz ponad taflą.
Prawie nad powierzchnią
Rada Ministrów przyjęła rozporządzenie w sprawie wysokości przyszłorocznej pensji minimalnej. W związku z wysoką inflacją zostanie ona podniesiona dwa razy: 1 stycznia i 1 lipca. Od stycznia jej wysokość sięgnie 3490 zł, a od połowy roku 3600 zł brutto (2765 zł netto). To więcej, niż początkowo się spodziewano i decyzja ta zapewne spotka się z aprobatą związków zawodowych, za to związki pracodawców tradycyjnie będą załamywać ręce nad rosnącymi kosztami. Raczej niesłusznie, gdyż to nie płace są obecnie główną przyczyną rosnących kosztów, lecz energia i półprodukty. Nie można też zapominać o rekordowych marżach przedsiębiorstw. Firmy w Polsce notowały w ostatnim czasie rekordowe zyski, więc mają kapitał, by móc się podzielić przynajmniej z najmniej zarabiającymi. W obecnej sytuacji niecałe 2,8 tys. zł na rękę to kwota ledwo wystarczająca na przeżycie, a w większych miastach w ogóle niepozwalająca na samodzielne funkcjonowanie.
Chociaż kwota podwyżki może na pierwszy rzut oka robić wrażenie, biorąc pod uwagę rosnące ceny, nie jest ona już tak wysoka. Od stycznia wzrośnie o 16 proc., czyli mniej więcej o aktualny poziom inflacji. Tak naprawdę zarabiający pensję minimalną nie otrzymają podwyżki, a jedynie waloryzację, która pozwoli im na utrzymanie dotychczasowego, niezbyt wysokiego standardu życia. Wciąż też nie wiadomo, jak wyglądać będzie inflacja w styczniu. Całkiem prawdopodobne, że po jesiennym wyhamowaniu na początku roku będziemy mieli jej kolejny szczyt. Ludwik Kotecki z Rady Polityki Pieniężnej w kilku niedawnych wywiadach przekonywał, że wzrost cen może sięgnąć 20 proc. Wiele będzie zależeć od tego, czy rząd utrzyma działanie tarczy antyinflacyjnej, która obniża podatki nałożone na żywność i energię. Jest na to duża szansa, gdyż trudno sobie wyobrazić, żeby rząd ryzykował odpływ elektoratu zaraz przed wyborami. Jeśli tarcza antyinflacyjna zostanie jednak wygaszona, wtedy 20-procentowa inflacja jest bardzo prawdopodobna. W takiej sytuacji zarabiający pensję minimalną realnie w styczniu stracą, dopiero od lipca być może wyjdą na zero – od połowy roku minimalne wynagrodzenie wzrośnie właśnie o 20 proc. w porównaniu do obecnego roku.
Kryzys uderzy w płace
Wzrost płacy minimalnej podniesie nominalne wynagrodzenia ponad dwóm milionom osób. To nie tylko etatowcy, ale też pracujący na umowach-zlecenie, w których stawka określona jest godzinowo. Zresztą godzinowa płaca minimalna również zostanie odpowiednio podniesiona – do 22,80 zł od stycznia i 23,50 zł od lipca. Gdy w 2017 r. wprowadzano minimalną stawkę godzinową, wynosiła ona ledwie 13 zł. W ostatnich latach pensja minimalna rośnie szybciej niż ogólne wynagrodzenia w gospodarce, dzięki czemu goni średnią krajową. W przyszłym roku prawdopodobnie płaca minimalna osiągnie poziom połowy przeciętnej pensji w Polsce, co od lat było postulowane przez związki zawodowe. W 2015 r. płaca minimalna wynosiła 44 proc. średniej krajowej, a w 2007 r. ledwie jedną trzecią. Szkoda tylko, że równocześnie zarabiający przeciętne wynagrodzenie w przyszłym roku – uwzględniając inflację – realnie będą otrzymywać nieco mniej niż obecnie.
Obecny kryzys uderzy przede wszystkim w dochody z pracy. Pocieszeniem może być to, że raczej nie musimy się obawiać bezrobocia, szczególnie masowego. W gospodarkach rozwiniętych, w tym w Polsce, brakuje po prostu rąk do pracy, gdyż społeczeństwa się szybko starzeją, a migracje nie są w stanie zapełnić powstającej luki na rynku. I to kluczowa różnica w porównaniu do poprzedniej dekady, która sprawi, że nadchodzący kryzys będzie miał inny charakter niż ten z 2008 r. i następujący zaraz po nim kryzys strefy euro. Pracownicy nie muszą się obawiać zwolnień, jednak o podwyżkę nadążającą za inflacją będzie koszmarnie trudno.
Według OECD, w największych gospodarkach Zachodu w tym roku pensje realne spadną. W Polsce niewiele, gdyż o pół procenta. W USA spadną minimalnie bardziej (-0,6 proc.), jednak w Europie Zachodniej te spadki będą już znacznie poważniejsze. W Niemczech pensje realne spadną o przeszło 2,5 proc., a w Wielkiej Brytanii i we Włoszech o 3 proc. Najtrudniej mogą mieć pracownicy w Hiszpanii, gdzie pracownicy zbiednieją średnio o 4,5 proc., oraz w Grecji (spadek aż o 7 proc.).
Biednemu wiatr w oczy
Powyżej mowa jest jednak o przeciętnym wynagrodzeniu. W przypadku poszczególnych grup zawodowych ten wpływ będzie zróżnicowany. W czasie kryzysu pracodawcy zwykle oszczędzają w pierwszej kolejności na pracownikach nisko wykwalifikowanych, których nawet w przypadku zwolnienia łatwiej będzie zastąpić, gdy już kryzys minie i trzeba będzie odbudować załogę. Pracowników wykwalifikowanych raczej zwalniać nie będą, gdyż za te kilkanaście miesięcy może być problem z ich odzyskaniem. To nierówne traktowanie ma już zresztą miejsce, co pokazują dane GUS o płacach za lipiec. Podczas gdy wynagrodzenia informatyków wzrosły o 13,5 proc., to pracowników „pozostałych usług” zaledwie o 3,5 proc. Te nożyce w najbliższych miesiącach mogą się jeszcze rozwierać.
Co gorsza, najmniej zarabiający mają mniejsze możliwości adaptacji do zmieniających się warunków ekonomicznych. Ich wydatki już teraz obejmują głównie najbardziej potrzebne produkty i usługi, a koszyki zakupowe zawierają zwykle najtańsze dostępne artykuły. Dobrze zarabiający mogą ograniczyć wydatki i nawet niespecjalnie to zauważyć. Nisko wynagradzani nie mogą tak łatwo z czegoś zrezygnować bez uszczerbku na jakości życia. Według OECD, w kwietniu tego roku wydatki 20 proc. najbiedniejszych gospodarstw domowych w Polsce wzrosły o 7,5 proc., a 20 proc. najbogatszych tylko o 5,4 proc. We wszystkich analizowanych gospodarkach Zachodu wydatki biedniejszych wzrosły bardziej niż zamożnych, jednak tylko w Holandii i Wielkiej Brytanii różnica ta była większa niż w Polsce.
Według Eurostatu, w ubiegłym roku niemal 9 proc. pracowników w Polsce żyło na krawędzi ubóstwa. W Czechach zaledwie 3,5 proc. Ochrona dochodów najmniej zarabiających będzie więc szczególnie istotna nad Wisłą, gdzie nisko wykwalifikowani pracownicy od lat mają bardzo pod górę. Co jest efektem między innymi niskiego uzwiązkowienia oraz braku układów zbiorowych w większości branż. Wyraźne podniesienie płacy minimalnej w przyszłym roku jest więc w pełni uzasadnione. To nie biedni powinni zapłacić za nadchodzący kryzys.
....................................................................
9% pracowników w Polsce żyło w 2021 r. na krawędzi ubóstwa. W Czechach było to 3,5%