Płaca minimalna to jeden z najgoręcej dyskutowanych tematów ekonomicznych, zarówno wśród samych ekonomistów, jak i przede wszystkim zwykłych obywateli obserwujących i komentujących rzeczywistość. Chyba tylko podatki potrafią bardziej podgrzać dyskusję o gospodarce. Nic dziwnego, w końcu akurat ten wskaźnik ekonomiczny przekłada się bezpośrednio na standard życia milionów pracowników. Za rosnące PKB nie kupimy więcej chleba, za to za rosnące wynagrodzenie minimalne już tak. Płaca minimalna ma swoich zagorzałych przeciwników oraz zadeklarowanych zwolenników. Można więc ją kochać lub nienawidzić.
Najnowsza propozycja PiS-u dotycząca wzrostu płacy minimalnej w nadchodzących pięciu latach zaszokowała jednak także tych, którzy nie stawali po żadnej ze stron. Po zapowiedziach Jarosława Kaczyńskiego wybuchła niemalże panika, a pisma ekonomiczne i nie tylko prześcigały się w snuciu katastroficznych scenariuszy. Szybujące bezrobocie, pędząca inflacja i zupełne zahamowanie inwestycji to trzy główne zjawiska, które według komentatorów mają nas dotknąć, jeśli PiS wcieli w życie swoje obietnice. Wizja, że najmniej zarabiający mogą mieć na pasku 4 tys. zł brutto wciąż jest czymś z pogranicza fantasy i horroru.
Dążenie do celu
Na wstępie należy wyjaśnić pewną nieścisłość, którą zapewne nieświadomie, a może i nie, zawarło w swoich zapowiedziach PiS. Mowa była o podniesieniu minimalnego wynagrodzenia do 3 tys. „na koniec 2020 r.” i do 4 tys. „na koniec 2023 r.”. Wielu komentatorów błędnie uznało, że te 4 tys. zł zostanie wprowadzone już w 2023 r. Pod koniec każdego roku jednak uchwala się poziom płacy minimalnej na rok następny. A więc wynagrodzenie minimalne w wysokości 3 tys. zł będzie wprowadzone od stycznia 2021 r., natomiast 4 tys. zł ma zostać osiągnięte w 2024 r. Oczywiście jeśli PiS wciąż będzie u władzy i wcieli swoje zamierzenia w czyn, co przecież nie jest przesądzone. PiS zapewniało, że podniesie kwotę wolną od podatku do 8 tys. zł rocznie, jednak gdy się zorientowało, ile to będzie kosztować budżet, skończyło się na podniesieniu jej tylko dla najmniej zarabiających. Jeśli sytuacja na rynku pracy w 2023 r. będzie zła, na co się jednak nie zanosi, być może też rządzący zdecydują się na jakieś sprytne obejście swoich obietnic, by móc przekonywać, że dotrzymali słowa, choć w rzeczywistości nie do końca.
W związku z tym rząd postanowił podnieść od stycznia pensję minimalną do wysokości 2600 zł, a nie 2450 zł, jak zapowiadano wcześniej. Trzeba pamiętać, że na rękę będzie to wciąż niecałe 1900 zł, a więc magicznej bariery dwóch tysięcy netto wciąż nie pobijemy. Zrobimy to dopiero w 2021 r., gdy na rękę będzie ok. 2150 zł. Cztery tysiące brutto to jakieś 2850 zł netto przy obecnych stawkach podatków i składek. To już całkiem przyzwoita kwota, za którą można się utrzymać w większości polskich miast, bo już nie w Warszawie.
Obecnie pensję minimalną otrzymuje 14 proc. pracujących, tak więc solidną podwyżkę od stycznia dostanie co najmniej co siódmy pracujący, a najprawdopodobniej nawet co piąty, gdyż wielu pracowników zarabia nieco powyżej minimum brutto, więc skokowy wzrost o 350 zł obejmie także ich. A jeśli cały plan podwyższania płacy minimalnej zostanie wcielony w życie, skorzysta na tym nawet co czwarty pracujący. Będzie to największe podniesienie dochodów Polaków od wprowadzenia „500 plus”.
Dwukrotnie szybsze podwojenie
Płaca minimalna rośnie nieprzerwanie od lat – w tym wieku nie było ani jednego przypadku, by w styczniu nie wzrosła. W 2001 r. wynosiła zaledwie 760 zł, obecnie 2250 zł, więc w liczbach bezwzględnych wzrosła ona w tym wieku aż trzykrotnie. Jednak w 2001 r. ceny były wyraźnie niższe niż obecnie, więc w obecnych cenach ówczesne minimum brutto było warte około 1100 zł. Realnie więc w ciągu tych dwóch dekad XXI w. podnieśliśmy ją ponaddwukrotnie. Planowane podwyżki o 15 proc. w przyszłym i kolejnym roku wcale nie będą rekordowe. Największy jej wzrost wyniósł 20 proc., gdy od stycznia 2008 r. wzrosła ona z poziomu 936 zł do 1126 zł. Potem jednak to tempo zdecydowanie zmalało, w trakcie światowego kryzysu gospodarczego podnoszono ją zaledwie o kilkadziesiąt złotych.
Plan PiS będzie jednak rekordowy, gdyż zakłada wysokie podwyżki płacy minimalnej co rok. W czasie pięciu lat ma nastąpić niemalże jej podwojenie, licząc nominalnie. Wcześniejsze podwojenie nominalnej płacy minimalnej zajęło nam ponad dekadę – od 2008 r. do 2019 r. Teraz PiS chce to zrobić w czasie dwukrotnie szybszym. Będzie to sytuacja bez precedensu.
Oczywiście na tle Europy nawet te 4 tys. zł nie robi wrażenia. Obecnie polska płaca minimalna wynosi nieco ponad 500 euro – plasujemy się między Słowacją a Estonią. W 2024 r. miałaby ona dojść do poziomu niecałego tysiąca euro, a więc zbliżymy się pod tym względem do obecnego poziomu Hiszpanii. Oczywiście do Niemiec wciąż będzie nam brakowało wiele – nawet jeśli minimum brutto w nadchodzących pięciu latach w Niemczech będzie zamrożone, to i tak w 2024 r. będziemy jeszcze tracić ponad połowę dystansu.
Płacę minimalną najlepiej jednak porównywać do krajowych zarobków. W ubiegłym roku polskie minimum brutto, według OECD, wynosiło 43 proc. średniego wynagrodzenia w kraju. Czyli raczej przeciętnie na tle innych krajów – w Niemczech płaca minimalna wynosiła 40 proc. średniej krajowej, ale we Francji równą połowę. Pod tym względem płaca minimalna solidnie podgoniła od czasu, gdy w 2007 r. zaliczyła historyczne dno – wynosiła wtedy zaledwie jedną trzecią średniej krajowej. Jednak według szacunków, w 2024 r. osiągnie ona poziom 60 proc. średniej krajowej, a na pewno solidnie przekroczy 50 proc. Poza Kolumbią, takiej sytuacji nie ma w żadnym kraju OECD.
Spłaszczenie drabiny
Jakie będą efekty tych zmian? Przede wszystkim bez wątpienia wzrośnie odsetek pracowników zarabiających płacę minimalną. Już obecnie (14 proc.) jest on jednym z najwyższych w UE. Całkiem prawdopodobne, że w 2024 r. odsetek ten wzrośnie do 30 proc., czyli niemal co trzeci polski pracownik będzie zarabiał minimum brutto. To również będzie sytuacja bez precedensu – obecnie rekordzistką pod tym względem jest Słowenia, w której pensję minimalna pobiera prawie 20 proc. zatrudnionych. Oczywiście samo w sobie to nie jest złe, w końcu dla pracownika nie jest istotne, czy zarabia minimum brutto, czy nieco powyżej – kluczowa jest sama kwota, a ta wyraźnie wzrośnie także dla tych, którzy obecnie minimalną przekraczają. Zbliżenie się płacy minimalnej do 60 proc. średniej krajowej spowoduje też bardzo duże spłaszczenie zarobków w Polsce, a więc zmniejszenie nierówności dochodowych. Co jest już bardzo pozytywne – szereg badań wskazuje, że w krajach z niskimi nierównościami żyje się lepiej, także tym bogatym, gdyż drastycznie spadają patologie społeczne, takie jak przestępczość, narkomania czy nawet nastoletnie ciąże.
Dla budżetu państwa będzie to oznaczać zwiększenie wpływów z podatków oraz składek na ubezpieczenie społeczne. W końcu od wyższych pensji płaci się większe podatki. Z drugiej strony państwo będzie musiało podnieść płace części najmniej wynagradzanych pracowników, jednak koszt ten będzie zdecydowanie niższy niż dodatkowe wpływy. Obecnie płacę minimalną zarabia zaledwie niecały jeden procent zatrudnionych w sektorze publicznym, z czego zdecydowana większość pracuje w jednostkach samorządu terytorialnego. To właśnie gminy i powiaty odczują podwyżkę płacy minimalnej, gdyż najniższe zarobki w sektorze publicznym są w jednostkach prowadzonych przez samorządy – na przykład w MOPS-ach czy bibliotekach miejskich. Za to wreszcie wzrosną pensje pracowników tych instytucji, których się od lat domagają. Mowa szczególnie o pracownikach socjalnych, których dochody bywają niewiele wyższe od ich podopiecznych.
Kluczowe jest oczywiście zachowanie firm prywatnych. To w sektorze prywatnym pracuje zdecydowana większość osób zarabiających płacę minimalną. Generalnie firmy będą miały cztery wyjścia. Będą mogły zwiększyć ceny swoich dóbr i usług, by zachować obecny poziom zysków. Będą mogły też wprowadzić różnego rodzaju usprawnienia, by ograniczyć koszty pozapłacowe – na przykład wykorzystanie materiałów, energii czy floty samochodów. Kolejnym rozwiązaniem jest zmniejszenie swoich zysków, przynajmniej w początkowym okresie, gdy rynek będzie się dostosowywał do zmian. Być może dojdzie też do zwolnień i pracę straci jakaś część pracowników zarabiających obecnie płacę minimalną.
Nie taki diabeł straszny
Zdecydowanie najbardziej prawdopodobnym scenariuszem jest wzrost cen. Gdy rosną koszty, to podniesienie cen sprzedawanych produktów i usług jest najbardziej naturalnym działaniem przedsiębiorstw. Trzeba jednak pamiętać, że będzie dotyczyć to tylko części firm – takich, które szeroko korzystają z pracowników zarabiających minimum brutto. Na przykład firm sprzątających czy ochroniarskich. Poza tym płace są tylko częścią wszystkich kosztów firmy – zwykle od jednej trzeciej do połowy. Tak więc wzrost cen na pewno nie będzie taki, że skonsumuje on całe podwyżki płacy minimalnej. Przykładowo, od stycznia 2008 r. do chwili obecnej płaca minimalna wzrosła nominalnie o 100 proc. Jednak ceny w tym czasie wzrosły jedynie o niecałą jedną czwartą. Wzrost płac, nie tylko minimalnych, zawsze powoduje pewien wzrost cen, jednak per saldo się opłaca, gdyż zwykle przewyższa on inflację, więc realna siła nabywcza rośnie.
Część firm zapewne ograniczy też zyski, jednak wystąpi to na dużo mniejszą skalę niż podnoszenie cen. Pokazuje to przykład węgierski – na Węgrzech w zaledwie dwa lata, w okresie 2000–2002, podniesiono płacę minimalną z poziomu 35 proc. mediany do 58 proc. (mediany, nie średniej). Koszt ten rozłożył się tak, że w 75 proc. został pokryty podwyżkami cen, a 25 proc. zmniejszeniem zysków. A więc przedsiębiorstwa „wzięły na siebie” jedną czwartą kosztów skokowego podwyższenia płacy minimalnej, a pozostałe trzy czwarte przerzuciły na klientów, którzy musieli płacić za ich usługi od 4 do 11 proc. więcej.
Na Węgrzech część pracowników straciła też pracę. Była to jednak niewielka grupa – dokładnie 0,76 proc. wszystkich zatrudnionych. Tak może się stać również w Polsce. Mamy jednak rekordowo niskie bezrobocie, według Eurostatu wyniosło ono w lipcu 3,3 proc. (trzecie najniższe w UE), więc zdecydowana większość zwolnionych powinna bez większego problemu znaleźć inną pracę. W końcu w Polsce brakuje obecnie rąk do pracy, także tej prostej, w której zwykle zarabia się w okolicach minimum. Być może część polskich pracowników będzie musiała się „przeprosić” z zajęciami, których obecnie nie chcą już wykonywać, robią to więc Ukraińcy, Hindusi czy nawet Nepalczycy. Jednak przy stawce 4 tys. zł nawet rozwożenie jedzenia na rowerze staje się dużo bardziej atrakcyjne.
Według części komentatorów, podwyższenie płacy minimalnej spowoduje znaczny spadek inwestycji, gdyż firmy będą miały na nie mniej środków. Prawdopodobnie będzie jednak odwrotnie, skala inwestycji może wzrosnąć, gdyż firmy będą szukały nowych, innowacyjnych rozwiązań, by ograniczyć koszty lub zwiększyć zyski, by móc stawić czoła wyższym pensjom. Niskie płace od lat hamują polską innowacyjność, gdyż przedsiębiorstwa, mówiąc kolokwialnie, nie muszą się specjalnie wysilać, by notować zyski. Wyższe pensje mogą wymusić modernizację w polskich firmach, a pole do tego jest olbrzymie. Przykładowo, w Polsce na 10 tys. pracowników przypadają tylko 32 roboty. W Czechach jest ich 101, w Niemczech 309, a w Korei Południowej 631. Pod względem nasycenia robotami Polska plasuje się między Malezją i Meksykiem.
Tak więc żadnej katastrofy zapewne nie będzie. Będziemy mieć do czynienia ze wszystkim po trochu – pojawi się wzrost niektórych cen, niewielki i krótkotrwały wzrost stopy bezrobocia, a także zwiększenie nakładów na automatyzację. Być może też zahamowany zostanie wzrost płac w okolicach średniej i powyżej. W sumie to koszty do zniesienia, za ograniczenie nierówności i wyraźne poprawienie standardu życia najmniej zarabiających pracowników.
14 proc. pracujących otrzymuje dziś pensję minimalną